Życie codzienne w pierwszym okresie powojennym

Fragmenty do słuchania

Leonarda Bołądź

Ludwika Czyżewska

Władysława Sozańska

Regina Tołkacz

Edward Borowski

Maria Kmieć

Anna Marcinkowska

Danuta Kosińska

Marian Kosiński

Eugeniusz Kubiaczyk

Eugeniusz Kubiaczyk

Zofia Zatorska

Fragmenty do czytania

Cecylia Tomaszewicz

Z mieszkania na ekspedycji towarowej przenieśliśmy się na ulicę Marchlewskiego numer 16. To był taki dom bliźniaczy, parterowy. Mieszkała tutaj jedna pani z dzieckiem, po pewnym czasie się ona wyprowadziła, bo znalazła swoją rodzinę koło Wrocławia. Myśmy zajęli cały dom. Na dole trzy pokoje, kuchnia, i na strychu mały pokoik. Po pewnym czasie żeśmy się dowiedzieli, że można mieszkanie wykupić. Mąż złożył wniosek, sąsiad też. Mąż wykupił mieszkanie ze zniżką, zapłacił tylko 25% ceny, ponieważ był pracownikiem państwowym i był wojskowym, brał udział na wojnie. Sąsiad płacił 75%. Zgodnie myśmy żyli z sąsiadami, dobrze było. Powierzchnia połowy wynosiła 1000 metrów kwadratowych, ładne podwórko, ogród, drzewa. Ciężko było początkowo, bo zarobki były małe, kupić nie można było nic, bo nie było ani materiałów, ani nie było butów – trzeba było gdzieś wyjechać dalej. Ale myśmy z mężem jakoś tak radzili. Trzymaliśmy sobie kurki, świnki, owce. Wydzierżawiliśmy kawałek pola z urzędu, żeśmy sadzili ziemniaki. Jesienią jeździliśmy na wykopki do PGR-ów, to się zawsze zarobiło trochę ziemniaków dla świnek. Było czym karmić, jak się zabiło, było co jeść. Trzeba było sobie jakoś radzić. Do lasu na jagody, jesienią na grzyby, także grzybów można było sobie nasuszyć. Tak, że jakoś myśmy sobie radzili.

Ludwika Czyżewska

Jeździłyśmy do gospodarzy kartofle zbierać. Ja byłam z gospodarstwa, ja się nie bałam pracy, bo ja pracowałam w tym, wiedziałam, jak to jest. Po metrze kartofli nam dawali dziennie. Pieniędzy nie dawali, tylko kartofle nam dawali. To ja miałam dla tych świnek swoich, co chowałam je. A dzieci już chodziły do szkoły, to ja tak: wieczorem ugotowałam obiad, mąż szedł do pracy, dzieci do szkoły, śniadanie im uszykowałam, żeby mieli skibki, wszystko uszykowane, i do szkoły, tata do pracy, a ja na kartofle! Żeśmy rano wyjeżdżali o godzinie wpół ósmej, ósma najpóźniej, i żeśmy jeździli do Brzegów, do Lubcza, u Rutkowskich tam w Młynie byliśmy zbierać, u Lawerów. Zarabiałam kartofle, to jeden rok zarobiłam 30 metrów, to jest 60 cetnarów. Tak, że biedy nie miały dzieci, bo szynki wędzonej i kiełbasy to były zawsze w domu. Tam była w piwnicy taka… Co tam było… Coś w rodzaju takiej przestrzeni, wnęki. Nie wiem, co oni tam mieli, ci Niemcy, bo to było poniemieckie mieszkanie też, ale mąż przerobił to na wędzarnię. Takie grube druty pozakładał i tam żeśmy wędzili. To dzieci miały co jeść zawsze. Tak, że dzięki Bogu jakoś to życie żeśmy ratowali sobie. I żyło nam się dobrze.

Zofia Golsztajn

Dostaliśmy później, bo przywozili takie cielne jałówki i rozdawali rodzinom po jednej takiej jałówce cielnej. To dostaliśmy taką cielną jałówkę. Później gdzieś pojechaliśmy do wioski za Krzyżem, do Drawska, tam w Drawsku świnki kupiliśmy sobie, i tak pomału jakoś było. Zboże było pozasiewanie, to po Niemcach zostało pozasiewane, to razem zbieraliśmy z sąsiadami. Dostaliśmy z tej UNR-y konie, to my dostaliśmy konia, szwagier dostał konia. Sprzęgali się i tak pracowali razem, pokąd później każdy doszedł do swego. Na początku po jednej krowie przywieźli, my potem spłacali ratami tę krowę, znaczy z UNR-y to robili. No to dostaliśmy po jednej krowie i ratami spłacali ich. I z tych krów rozprowadziliśmy sobie. Dostał szwagier krowę i my dostali krowę, każdy miał swoją oborę.

Helena Kapuścińska

Jeszcze do Poznania nie szedł żaden Pociąg, bo w Drawskim Młynie tamten most nie był naprawiony, i we Wronkach też nie działał. W Drawskim Młynie coraz bardziej go tam robiono, ale we Wronkach, na Warcie? I gdy w tym Krzyżu zaczęły się organizować jednostki, to żeśmy się wszystkiego bali, bo nikt nie wiedział, jak, co? Jeszcze wojna niby była, te transporty chodziły. I tak to wszystko było jakoś nieczasowe, nie to, że ja tutaj zostanę, że ja tu w tej chwili pracuję. Taka niepewność była. Była jedna kuchnia kolejowa, komendant wojenny rosyjski dostarczał nam żywność, to pół krowy, to pół świni. I jedna stołówka była, gotowali kucharze, wszyscy z miskami przychodziliśmy, i żywili się wszyscy zbiorowo. Tak wszystko było niepewne, nic nie wiadomo było, czy rzeczywiście Rosjanie tę wojnę wygrają, bo jeszcze nie było wiadomo…

Mirosław Ilnicki

Nie było ani mebli, ani żadnych urządzeń, ani żadnych maszyn. Nic kompletnie nie było. Nie było nawet  chleba, ani zboża, żeby mąkę zrobić na chleb. Nie było nic kompletnie. Dopiero od Ruskich kupowało się żyto. Ojciec to jakoś śrutował, początkowo na żarnach, bo jeszcze były poniemieckie żarna tutaj. Później prąd już doprowadzono, to śrutownikami ludzie śrutowali zboże i tak piekli chleb. A ojciec niezależnie od tego robił bimber, sprzedawał Ruskim, i tak brat kupił od Ruskich konia i uprząż. To już było pierwsze gospodarstwo. Krowa, którą przyprowadziliśmy tutaj, zaraz po 3 miesiącach padła, bo choroby ją zaatakowały i nie przeżyła. Lekarzy nie było, ani lecznic nie było dla zwierząt. Pierwszym lekarzem w Krzyżu przez prawie rok czasu, nie rok, 8 miesięcy, był felczer weterynarii. Był bogiem i panem w Krzyżu. Leczył ludzi, rwał zęby i zwierzęta leczył. Był wszystkim. O badaniu mięsa wówczas nikt nie myślał. Ludzie bili zwierzęta i to co bili, nie badali. Świń nie było w ogóle na tym terenie i jeździli ludzie aż za Warszawę i stamtąd sprowadzali świnie do chowu. Konie kupowali aż w Kieleckiem. Przywozili wagonami do Krzyża, żeby było czym orać i pole uprawiać. Bydła, poniemieckich krów kilka było, to tak rozprowadzali, latami to trwało, że się rozmnożyło bydło. Później w 1947 roku zaczęły nas wspomagać kraje zachodnie, szczególnie Ameryka, przysyłając tzw. „unrowską”  zapomogę w postaci krów, koni i paczek odzieżowych i żywnościowych. To było popularnie nazywane „UNRA”. I tak ludzie się powoli zagospodarowywali. Meble trzeba było szukać gdzieś po szopach, nie wiadomo, gdzie, po opuszczonych gdzieś często domach, po zawaliskach powojennych. Ściągało się tak meble i umeblowanie było takie prowizoryczne. Każdy mebel od innego wykonawcy, inaczej robiony. A niekiedy były praktycznie jeszcze z desek zbijane łóżka, żeby było na czym spać, bo nie było nic.

Leokadia Śliwińska

Nie było węgla, nic nie było węgla tu. Wszystko Niemcy popalili. Aż dopiero jeden właściciel otworzył zakład, wtedy już był. Ale też było kiepsko, trzeba było po nocach siedzieć i czekać, aż węgiel przyjdzie. I nie zapomnę pani Tomaszewiczowej – patrzę, kobieta idzie, tyle węgla niesie. Mówi: – No jak, pani nie ma czym palić? A ona na kolei miała męża, to tam Niemcy zostawili węgiel. I ona mi dała tego węgla.

Maria Kmieć

Zostaliśmy tutaj. Mąż niedouczony, ja niedouczona. Mój mąż pochodził z Biłgoraja, z lubelskiego. Był wywieziony do Niemiec. Z Niemiec przyjechali do Biłgoraja i też jechali tutaj na zachód. I tak się tutaj zapoznaliśmy i tutaj zostaliśmy. On poszedł do pracy, do lasu oczywista. Wtedy nie było motorowych pił, nie było nic, ręcznie wszystko robili. Robota szła wolno, ale jakiś zarobek był. I tak stopniowo dorabialiśmy się. Nawet siekierę musieliśmy kupić, bo nie było.

Maria Kmieć

W Krzyżu nie ma pracy. To była stacja węzłowa, była kolej. Szkołę zlikwidowali, teraz jest tylko sześcioklasowa u nas. Pocztę otworzą tylko na godzinkę, albo dwie. Gmina była wiejska, wszystkie sprawy domowe szło się załatwić do urzędu. Ja nawet ślub brałam tutaj. Ja nie musiałam nigdzie jeździć. Nawet ksiądz dał mi tutaj ślub. Teraz lekarza trzeba szukać światem, skierowanie mieć.

Maria Kmieć

Po wojnie był tutaj sklep, tutaj na górce, przyjezdny Polak zrobił. Po towar do Trzcianki jeździli, 30 kilometrów koniem, bo w Krzyżu nie było żadnych magazynów. Może jakiś sklepik był, żeby sprzedawać, ale nie magazyny. Chleb się samemu piekło. Ale co nas cieszyło: światło! Od razu tutaj było światło. Już jak my przyjechaliśmy, to tutaj był prąd. To wielka uciecha, bo w Oszmianach nie było. A tutaj: pstryk i światło. Postęp.

Stanisław Kita

Jak tu przyjechałem, sklepów nie było nic. Z zaopatrzenia była tylko tak zwana „Unra” amerykańska. To było tu przy dworcu, taki dworzec wałecki tu był, tutaj przychodziła żywność, i to było na kartki,  na przydział. Dla kolejarzy i dla tych, którzy tu przybywali. Sklepy były splądrowane, a  reszta było tak zniszczone, że na szmaty się nadawało.

Anna Marcinkowska

Nieraz i później byli już tacy cwaniacy, co się wycwanili, z kaną jechali, taką dużą kaną od mleka, do Drawska, przywozili mleko, i stanęli tu, gdzie Lewiatan, i mleko sprzedawali. Nie trzeba było do Drawska lecieć. Większość ludzi trzymała świnki. Ja, jak z Krótkiej przyszłam tu, to dwie świnki uchowałam. Jedna miała biało-czarne łaty, a druga cała biała była. Co to było za kino! Uciekła mi ta czarno-biała aż tam, na tory szczecińskie. No, a my za tą świnią! Matko! Sobie myślę: – Teraz pojedzie pociąg, to ją roztrzaśnie! Ale ona była taka cwana, że przeszła na drugą stronę, i w tej trawie zmęczona, „ha-ha-ha”, się tam uwaliła, i leżała, aż pociąg przejechał. Oj, co to było, złapałam za uszy, i ciągłam, a to kwiczało! Ale ciągłam i przyciągłam do domu. Było nam ciężko. Cóż ja? Przy tej maszynie trochę zarobiłam, mąż to, co z parowozowni przyniósł, a dzieci było parę, trzeba było robić. Jechałam do swojego najmłodszego brata, uszyłam sobie, była taka moda oczywiście, kloszową spódnica. Taka obszerna! Tę spódnicę potem zdjęłam ze siebie, i córce do szkoły zrobiłam sukienkę. Bo nie było nas stać, żeby iść kupić z czegoś, nie było.