Adaptacja do życia w nowym miejscu

Fragmenty do słuchania

Tadeusz Brzeziński

Józefa Klijewska

Krystyna Witka

Krystyna Witka

Maria Kmieć

Eugeniusz Kubiaczyk

Fragmenty do czytania

Bogusław Szumowski

Rodzice na początku nie bardzo się tu czuli. Matce nie pasowała płyta kuchenna, co tu była. My ją potem przestawiliśmy, ja ją przestawiłem. Matka nie umiała na tym gotować, mówiła, że nie tak smakuje jej, na tym ogniu, bo nie wkoło garnek miał się ogrzać, tylko od dołu. Mówiła: – Ile trzeba czasu czekać na to jedzenie?. No ale pomału się przyzwyczaili. W każdym razie pieca my nie postawiliśmy takiego, jaki stał tam na Wschodzie. Bo jak mrozy były, to tam ten piec był zbawienny. Pomimo, że było mieszkanie na dwa, trzy, cztery pokoje, i z drugiej strony druga była połowa mieszkania, dwa duże pokoje, ale dwa piece w mieszkaniu były na zimę, non stop palone. Węgla tam w tamtych stronach nie było, tam był torf, każdy sobie kopał, i drewno. A tu już jak przyjechaliśmy, to był węgiel kamienny i brunatny, na tych składach niemieckich. Jeszcze kiedyś jak potem tu coś budowałem, i zacząłem kopać fundamenty, to odkopałem tego prasowanego, tego brunatnego węgla, z firmową pieczątka, ze wszystkim. To może w 1960 roku było, może bliżej 1970, jak znalazłem cały worek tego węgla, jak kopałem fundamenty. A tam nie było, na Wschodzie, nikt nie dowoził.

Helena Bartnicka

Nie obawiano się tutaj, że Niemcy wrócą. Bardzo szybko było to miejsce zasiedlone, szybko się zasiedlili ludzie. Pożenili się młodzi, tak, że wszystko było szybko. Dużo było domów spalonych, ale doszło to do porządku. Niemcy nieraz przyjeżdżali. Do mnie raz przyjechali, ale to przyjechali jego Niemcy, mojego męża, z Huty. My tak jakoś się domówili, tak jakoś się popytali o wszystko, bo przecież przyjechali zobaczyć. Bardzo grzeczni zresztą byli. Chcieli jeszcze wszystko swoje zobaczyć, ale tu wszystko było zasiedlone już. Wszystko zasiedlone już było bardzo szybko, i gospodarki, i domy,, bo tu dużo tych ludzi ze Wschodu przyszło. Bo tam znów byli wyrzucani, i to taka była zamiana: raz-dwa było poobsadzane wszystko. Tamci stąd uciekli, i już następcy byli.

Józefa Klijewska

Jednak ciągnie człowieka w swoje strony. Chciałabym je choć przed śmiercią zobaczyć, a już na pewno nie zobaczę…Teraz nie mogę już nigdzie daleko jechać. A mój mąż, może jakby był ze Wschodu, może by ze mną pojechał, a że jest stąd, to jego tam nie ciągnęło. Dzieci się też już przyzwyczaiły już do tego, co tutaj. Tylko ja tak gromadzę, co tylko mogę, o Czortkowie, żeby tylko jakąś pamiątkę zdobyć, żeby choć dzieci wiedziały, jak tam było, potem wnuki. Ciężkie to wspomnienia. Ciężko zapomnieć, człowiek był za duży, wszystko pamięta. Bo żebym miała mniej lat, to bym tyle nie pamiętała, tyle by mnie nie bolało. A ja chodzę, chodzę cały czas po ulicach Czortkowa, wszędzie, idę nieraz i tak jest, że wydaje mi się, że jestem w swoim domu, tam, na Wschodzie. Za dużośmy stracili. Ale choć tyle, że życie ocalało. Kto wie, co by z nami, jakbyśmy zostali? Co by było?

Józefa Klijewska

Było różnie. Nazywali nas Ukraińcami, „hadziajami”. Tak jakoś widać było tą różnicę. Bo rzeczywiście, myśmy przyjechali biedni. Bo co myśmy mogli mieć? Nie wszystkie rzeczy człowiek mógł wziąć, bo nie dał rady, tylko tyle, co mógł. Tutaj to ludzie nie byli przyjaźni. Tak samo w Tarnowie, nie chcieli sprzedać nawet mleka, i to Polacy. Tutaj też Polacy, i to mieszani. I przyszli na gotowe, a człowiek zostawił wszystko. To powinni byli zrozumieć, że to jednak nie może tak być. Śmiali się, że w workach papierowych przyjechaliśmy. Takie były słuchy, to było nieprzyjemne. Ale człowiek nie zwracał na to uwagi, bo co miał zrobić, żyć musiał. Ja nie mogę narzekać, bo cała rodzina męża jest bardzo w porządku, i teściowa też była w porządku, nigdy nie miała do mnie niczego dlatego, że byłam ze Wschodu. Ale zawsze myśmy byli gorsi. Może nasza kultura inna? Bo Poznań zawsze był wysoko postawiony, to rzeczywiście była inna kultura. Nawet jak się patrzy, to gospodarstwa też więcej tu zadbane, i tak dalej. Poznań z tego słynie do dzisiaj. A my – różnie było. Nieraz były takie wioski, pamiętam jedną taką wioskę, że posiali sobie własny leni, zrobili płótno, i samodzielnie się ubierali. I dlatego tu z początku była nieprzyjemna atmosfera.

Helena Kapuścińska

Zawsze było mówione w 1945 roku, że „Anders na białym koniu przyjedzie i jedziemy do Lwowa z powrotem”. Tak wszyscy mówili lwowiacy, co tu przyjechali, mówili: – My tu tylko jesteśmy czasowo, Anders na białym koniu przyjedzie i pojedziemy do Lwowa z powrotem. Wciąż mówili, że „my jedziemy do Lwowa”, „całą rodziną jedziemy do Lwowa”. Wszyscy ze Wschodu mieli taką nadzieję, że za niedługo jedziemy do domu. Wierzyli, że ta cała historia Europy, tych wojen, jakoś to wszystko się zmieni, Rosjanie wyjadą, że tamte tereny może powrócą z powrotem. Ale to tak się nie stało, jak sobie ludzie myśleli. Każdy sobie mówił, że czasowo tylko tutaj jest, ale że narody się jakoś porozumieją i wróci się do domu.

Mirosław Ilnicki

Jak nastąpiła repatriacja, nikt nie wierzył, że to będzie na stałe, ani tam na Wschodzie, ani tutaj. Nie widać było końca tego exodusu okresu wojennego, tej zemsty narodu na narodzie. Dużo ludzi uważało, że to jest tylko przerwa, aby uspokoić ludzi i zaprzestać wojen. Jak przyjechaliśmy tutaj, to była chyba ze dwa lata taka pogłoska, że długo tu nie będziemy, że parę miesięcy, że rok, dwa najwyżej, i z powrotem pojedziemy na wschód. Tam na wschodzie głoszona była taka sama pogłoska, bo nieraz żona opowiada, to samo było, że pobędą tu parę miesięcy i przyjadą tam z powrotem. Niektórzy trzymali nawet swoje własności tam, żeby mieć do czego wrócić.

Mirosław Ilnicki

Wśród ludzi panował nastrój wrogi niemieckim rzeczom, niemieckim urządzeniom, a nawet budowlom niemieckim. Mamy tutaj kościół, który był stawiany w 1774 roku. To był kościół ewangelicki. W środku ołtarz był i były dwa rzędy ławek, ponieważ to był wspólny kościół na Hutę Szklana i Wizany. W 1945 i 1946 roku przyjeżdżali tu  ludzie z tych terenów, z których ja pochodzę, a ponadto ze  Stanisławowskiego, z Tarnopolskiego, z Wołynia, z Białorusi, Litwy, z Krakowskiego, z Warszawskiego i z Poznańskiego. Takie zbiorowisko ludzi – i wszyscy byli przeciwni tym niemieckim urządzeniom, pozostałościom niemieckim. Mimo to, że to była zabytkowa architektura, nikt na to nie zwracał uwagi. Nie znali się ludzie na tym zresztą. Każdy chciał cząstkę swojego kościoła, stamtąd, skąd pochodził, przenieść tutaj. To, co zapamiętał, jak było tam, chciał tutaj urządzić w tym kościele. Każdy chciał cos swojego wnieść i przerobili ten kościół w sumie tak, że był w ogóle nie podobny do tego, jaki był przed wojną.

Walentyna Suryn

Oni, ci miejscowi ludzie, tak troszkę z takim przekąsem do nas się odnosili, czy jakoś tak dziwnie, jakby wyczuwali, że tu jest wyższa kultura rolna. Na pewno gospodynie w zetknięciu z naszymi, z wiejskimi kobietami, poczuły swoją wyższość, to się dało odczuć. Trochę rzeczywiście była ta kultura wyższa, to nie ma dwóch zdań. Jak ja jeździłam po tych wioskach wielkopolskich, to się to widziało. Tam, na Wschodzie, były chałupy, chaty. Mój domek też był taki, ale on miał cztery pokoje, więc on był na wyższym poziomie, ale i tak był pod strzechą. Zaczęli nas z przekąsem nazywać „hadziaje”, bo po rosyjsku haziajin to gospodarz. A język nasz też nie był polskim językiem warstw wykształconych. Jechali do Polski ludzie z takich wiosek odległych, gwarą często, mieszanką białorusko-rosyjską mówiący. To tu jak to podchwycili, to już nazwali nas: „zabużańscy hadziaje”. A nasi jak podchwycili, że tu na wioskach nie „kartofle”, tylko „pyry” mówią, to nawzajem nazwali: „pyry”. I tak tu „hadziaje” i „pyry” spotkali się. Już różnica naturalnie była duża. Te wioski tutejsze to są tak uporządkowane, tak pod sznureczek. Ja patrzę na te domy… One mają kanty, krawędzie, kąty równe, bo to było murowane. A tam na Wschodzie takie łagodne raczej, bo to z drewna, bale drewniane. Raczej taka miękka budowa, dobrotliwa, łagodna. A tutaj takie sztywne, uporządkowane, równe wioski. Teraz już się to wyrównało się, bo to tyle lat, już sześćdziesiąt lat. Już się nawzajem pożenili, powydawali za mąż, już się wyrównuje. Ale gdzieś jeszcze są takie echa od „hadziajów” i „pyr”.

Irena Wiśniewska

Przyciągnęli nas do Kuźnicy, bo tu pociąg chodził Krzyż-Wałcz, a z Kuźnicy to już końmi, wozem tam nas zawieźli. Pamiętam, piękny dzień był, słoneczny, tak cieplutko. A myśmy jako dzieci – góry zobaczyli! My gór nie widzieli, bo u nas nie było gór, my lasy, lasy i jeszcze raz lasy znaliśmy, ale gór nie było, jezior na przykład też nie było, były rzeki, a jezior nie było. Jak ktoś miał jakiś staw prywatny, to w swoim polu, w swoim ogrodzie. A u nas tu górka z tej strony, tośmy każdą wolną chwilę lecieli na góry, bo to była radocha dla dzieci, czy na sanki, czy tak. Te jeziora to jak morza wyglądały!

Irena Wiśniewska

Inna była tu budowa. U nas na przykład murowanych domów nie było, były domy drewniane. Były piękne domy, naprawdę piękne, i były wszystkie kryte czerwoną dachówką, blachą i czerwoną dachówką. Ale były to ładne zabudowania, i były zabudowania bardzo zadbane, tam gospodarz o dom dbał. A tu myśmy przyjechali, to wszystko taka cegła, cegła, myśmy się przyzwyczaić nie mogli. Tam jak się położyło kiełbasę czy coś, to ona mogła leżeć tydzień, ona biała się nie zrobiła, nie spleśniała. A tutaj w lodówkę się wsadzi, i już jest do niczego przez tydzień. Wszędzie jakaś wilgoć, no może wilgoć nie, ale to powietrze takie inne, mokre, tam było powietrze suche. Piękna była budowa drewniana, naprawdę piękna. Szalona różnica, o tak! Nasze budynki też były tynkowane, niektórzy tynkowali sobie, taką siatką, a niektórzy mieli z prawdziwych takich dech. Tak jak słońce zaświeciło, to ta żywica, ten wosk tak leciał po tych deskach! I ciepłe mieszkania byli, a tutaj to raczej zimno.

Irena Wiśniewska

A w ogóle, wschodnia kuchnia, nasza polska kuchnia, i tutaj poznańska kuchnia, to całkiem inna. Tutaj bigos na przykład to jest rarytas, tu na każde święta musi być kapusta. U nas myśmy znów nigdy kapustą nie podejmowali gości. U nas raczej były wędliny, to było w modzie. Takich sałatek na przykład, jak teraz robią, ja to zawsze mówię siekierą ciapane, tego też nie było, bo sałatki jak się robiło, to się bardzo drobniutko kroiło. To się zmienia. A tam na Wschodzie, gdzie myśmy mieszkali, to byli gospodarze, to każdy tak liczył się z tym, żeby wszystko robić, nie tylko iść do sklepu. Bo teraz to kobiety tylko sklep utrzymują, a kiedyś do sklepu się chodziło tylko po zapałki, i ocet, czy tam cukier, takie rzeczy, a gospodyni wszystko miała w domu. Myśmy może tego nie mieli, bo my nie byliśmy gospodarzami, ale gospodarze tak mieli.

Irena Wiśniewska

Jedna Niemka została u nas, ale ona wyszła za Polaka, i już była jako Polka, przeszła na polskie obywatelstwo. Jej ojciec był młynarzem, tam rzeka przechodzi, do szosy jak się dojeżdża do Kuźnicy, to tam był taki młyn wodny. I to była ta właścicielka tej posiadłości, i mieli Polaka-parobka, tu on od Szamotuł pochodził. I oni się, ci młodzi, zakochali w sobie, i jak tych rodziców wywozili, to on ją wykradł z pociągu. No ona wiedziała o tym, udogodniła mu tę ucieczkę, ale ślub po polsku dawał im ksiądz, bo on miał brata księdza w Szamotułach. To była bardzo fajna kobieta, taka nieduża, ale była bardzo dobra kobieta, taka litościwa. Ci Niemcy, którzy wyjeżdżali, oni mieli nadzieję, że oni wrócą, to oni wszystkie rzeczy takie lepsze swoje tam do nich wozili. Oni mieli takie piętrowe mieszkanie, tam córka teraz mieszka, to tam na górze to nie było nogi można było postawić.

Wiktoria Wysopal

I tak jak już nas osiedlili w Hucie Szklanej, to my byli szczęśliwi, bo wszyscy w kupie. I już sobie pracowali, już między Polakami, już po wojnie, już Ukraińcy nas nie czepiał… Ale my nie mogli ani jednej nocy przespać, nam wprost sny śniły się takie, że my wciąż uciekali, wciąż się chowali, wciąż my biegli… Bo dużo z rodziny zginęło, swoją drogą. Siostra z mężem z dwójką dzieci, pomordowani…

Wiktoria Wysopal

Te domy tutaj, to lepsze, murowane były. Na Wschodzie to tam gliniane lepianki, a mało kto miał murowany, a jeszcze przeważnie to mieli drewniane takie te domy, niskie. Co tam, dwa pokoje, kuchnia. A tutaj to duże i ładne budynki, mocne. Jednak różnica była. W kuchni – kredens, większy, mniejszy, albo taborety, albo krzesła, to tak mniej więcej, jak u nas. Ale już w pokoju to meble były inne, już tak bogato mieli. Przecież i tapczany mieli, i te łóżka takie duże, materace eleganckie. Z tym różnica była, kultura inna była. Niemiecka kultura to dużo lepsza, choć jeszcze zależy, skąd ludzie. Bo ci gdzieś tam z Białorusi, czy gdzieś, to tutaj tych Niemców krzywdzili, na każdym kroku wykrzykiwali:  – Ty hitlerowcu! To my na nich krzyczeli, po co dokuczają? – Oj, bo taki hitlerowiec, dobrze ci tam było pod nim? A teraz nie dasz nawet złego słowa powiedzieć? – Nie, bo sobie nie zasłużył. Bo tak samo jak u nas są dobrzy źli, tak  i tam.

Karolina Koźlarek

Tato ciągnął się do Brazylii, jeździł pieniądze zarobić, bo z tej gospodarki nie było wiele. Ciągnął się, mieszkanie wybudował, bo w starym my mieszkali, i wybudował nowy dom… Dwa lata chyba my tam mieszkali… Tak nieraz bym chciała ten dom zobaczyć, już zestarzałam się, ale tak bym chciała zobaczyć! Tak tęskni człowiek! Choć tam lepiej nie było, ale tam dobra ziemia, tam, jak deszcz popadał, to błoto wszędzie było, bo dobra ziemia, a tu nie ma tak. Ale człowiek chce pojechać, chciałby! A nie było okazji, przedtem byłam młoda, to nie było z kim jechać, a teraz znów stara. A nasze ludzie z wioski są na Śląsku, w Chorzowie. Dwa autobusy jeździły do naszej wioski. Żeby to stąd było, to i ja bym pojechała. To już chyba trzy lata, jak jeździli. Ale co, jeździli takie młode, że oni nic nie wiedzą, stare pojechali, i też nie mogli ani trafić, ani nic – wszystko tam jakoś pozmieniało się. A ja myślę, że jak ja bym pojechała, od razu bym znalazła. Bo rzeka jest, na rzece most, a my za rzeką, tak do góry sad my mieli i na górze mieszkanie.

Karolina Koźlarek

Koło starej szkoły, tam, gdzie teraz jest liceum, to my jeszcze trzy tygodnie siedzieli, zanim mieszkanie się znalazło. I jakie mieszkanie? Na tamtej połowie już mieszkał pan Świeca, z Polski, a ta połowa była pusta. A nie było gdzie się osiedlić, były gorsze domy, takie pozawalane. I my siedli tutaj. I też niedobrze, bo nas dwóch było. Nic dobrego my nie znaleźli. A tato mówi: – Aby dach nad głową! Bo my może pojedziemy zaraz do domu. I tak umarł, i do domu nie pojechał. Myśleli my, że to na razie tylko, aby gdzie skryć się trochę, bo my i tak pojedziemy do domu. Ot, pojechali do domu…Jak pojedziemy do domu? To już do reszty by pozabijali nas… Tam Ruski już się wybudował, i Ruski rządzi w naszej wiosce.

Krystyna Witka

Niektórzy mi pomagali, a niektórzy wyzywali: „Ruska przyjechała!” Pamiętam, to był listopad, zima. Ze śniegu kule robili, bili mnie, wyzywali. Później, jak pani Łaskawa szła do domu, bo niedaleko mieszkała, to zawsze mnie odprowadzała. Później ten rok minął, poszłam z innymi do szkoły, i pierwszą klasę zaczynałam z nimi. Z nimi było już inaczej, bo już ciocia rozmawiała z nami, wszyscy w domu po polsku mówiliśmy. Ja uczyłam się literki pisać. Pani Łaskawa udzielała mi korepetycji, do domu do niej przychodziłam. Blisko było i mnie w domu uczyła. Napisała mi literki. Na przykład literka „a” pisana, i literka „b” drukowana. Mówi do mnie: – Na kartce będziesz pisała. W elementarzu, w książce pokazywała mi zdanie, dała mi zeszyt i „przepiszesz literami pisanymi, nie drukowanymi”. Ale ja nie mogłam tego pojąć. Nie umiałam z drukowanych zrobić pisane. Jak mi było ciężko, płakałam. Ona mi wszystko tłumaczyła. Ciężko było, i te cyfry pojąć, i nauczyć się tego wszystkiego, ale pomalutku, pomalutku, nauczyłam się. Tęskniłam, nie chciałam się uczyć. Mama mówiła: – Musisz Krysia, pomału, pomału nauczysz się. Potem zaczęły koleżanki przychodzić, pomagać, tłumaczyć. Taka jedna przychodziła, która mieszkała niedaleko obok rzeźni. I tak pomalutku, pomalutku wszystko się ułożyło.

Krystyna Witka

50 lat jestem w Polsce, to jeszcze czasem… Co mi jest ciężko? Takie czyste słowa, polskie, niektóre wyrazy, to jeszcze ich nie rozumiem. Jak ktoś inną gwarą mówi, inaczej po polsku, to ja zastanawiam się, nie rozumiem, ale wstyd mi się zapytać, co to jest. Są jeszcze tacy, którzy mówią, że wyczuwają ten akcent, że nie jestem z Polski, ale ze Wschodu. Ja tego nie słyszę u siebie, ale może rzeczywiście… Ale czystą polszczyzną jeszcze mówić nie umiem. Nieraz coś jeszcze dzieciom mówię, a one śmieją się: – Mamo, co ty do nas mówisz, po jakiemu mówisz? A jak zdenerwuję się! Jak zaczynam po ukraińsku mówić! – Zrozumieliście?! A one przestraszone:  – Mamo mów do nas poprawnie, po polsku!

Marian Kosiński

Tu są takie ludzie, że przyjechali stamtąd tu, i nie usiądli, że to już na stałe, tylko mówią: – My tu chwilowo. I kto gdzie, nawet na najgorsze siadał, a mógł sobie wybrać miejsce lepsze, czy chatę, czy mieszkanie. Mówili: – Tu miesiąc, dwa, i z powrotem. A ja im odpowiadam: – Ty co masz takie durne, to by ciebie tam stamtąd wieźli tu, i z powrotem! To już była ta polityka, że to jest Polska i koniec, i to będzie wszystko. A tu jak przyjeżdżali, to była ta nadzieja, że wrócą.

Jadwiga Rutkowska

Najgorzej, jak wieczór już się zbliżał, to się bałam. I ja się bałam, i mąż się bał, i zasłaniałam okna na czarno. Bałam się, że Niemcy wpadną i nas tu zamordują. Bałam się, jak słowo honoru! To tak tylko nadsłuchiwalim, czy cisza. Noce to były takie prawie że nieprzespane. Noc przyszła, tak jak teraz, a człowiek tu jest w takim obcym domu, nie wiadomo, kto i co. I baliśmy się, trzęśliśmy się, to było straszne. Na początku tak było, przez dłuższy czas. Pomału człowiek przywykł do tego wszystkiego. I później słyszeliśmy, że Niemcy się wynieśli, Niemcy się wyprowadzili stąd, to i nam ulżyło. Ale jak tak, to myśmy się tutaj cały czas bali, ja nocami nie spałam! Jakie to były noce trudne, jakie to były ciężkie dni! Jakie były straszne! Czy jakiś szmerek, czy coś, to już na nogach. Myśmy się nie rozbierali spać w nocy, tylko w ubraniach, bo jak przyjdzie uciekać – jak? W nocnych koszulach? Kładliśmy się, nakrywaliśmy się czymkolwiek, a przeważnie siedzieliśmy i modliliśmy się, jak bardzo wtedy modliliśmy się! Ja byłam religijna, bo z rodziny bardzo religijnej jestem, ale wtedy to nocami mówiliśmy pacierze i litanie z mężem, i dzieciaczki małe były koło nas, albo jak dzieci spały, to myśmy sami się modlili, różaniec odmawialiśmy.