Różne grupy nowych mieszkańców

Fragmenty do słuchania

Delfina Surdel

Zdzisław Szostek

Irena Wiśniewska

Wiktoria Wysopal

Helena Kapuścińska

Alfons Wyrwa

Eugeniusz Kubiaczyk

Zofia Zatorska

Fragmenty do czytania

Bogusław Szumowski

Tu z Drawska dużo ludzi przeszło na tą stronę rzeki, na drugą stronę Noteci, i pozajmowali sobie domy, bo tam mieli gorsze swoje zabudowania czy niewygodne, czy może większą mieli rodzinę. Poprzyjeżdżało dużo ludzi z Polski Centralnej… A potem już była przecież ta akcja „Wisła”, to resztę domów pozajmowali już osadnicy tej akcji „Wisły”. U nas akuratnie chyba tylko dwóch takich, z tej akcji „Wisła”, resztę ich dawali na dalsze wsie, zawsze tam, gdzie dalej było. Tak, że nie byliśmy z tymi ludźmi razem. Nie wiedzieliśmy, co to za ludzie z początku, ani jak tam z nimi się zachowały nasze władze, tyle tylko, że im tam dali tyle i tyle czasu na załadunek, i wynocha. I do tego czasu też tu mieszkają. Niektórzy do dziesięciu lat tu mieszkali, potem zaczęli wracać. No, my tak jak zostaliśmy, to jesteśmy. Nam do Rosji nie było do kogo wracać, jeśliby tam wrócili, to od razu by znaleźliby się tam, skąd wszystkich wywozili

Cecylia Tomaszewicz

Sąsiad ten, co z nami mieszka, pochodzi z poznańskiego, z okolic Wronek, Wronki, Szamotuły, tutaj gdzieś. Następni sąsiedzi byli od Lwowa gdzieś, Stanisławów, Tarnopol, z tamtych stron. I dalsze tak samo. Teraz już jest więcej ludzi, bo tu już naprzychodziło, nabudowali się. A najwięcej ludzi zaraz po wojnie przyszło z okolic tutaj Drawska, bo to blisko, z okolic Wrzeszczyny. Ci, co blisko mieszkali, a mieli rodziny dosyć liczne, więc przywędrowali tutaj, szukając pracy. Na kolei była praca, to raz, była fabryka mebli, bardzo dużo ludzi pracowało. Była wytwórnia betonów, była roszarnia w Drawinach. Tak, że pracy ludzie trochę mieli. A ci, co nie pracowali, to różnie sobie radzili. Właśnie najwięcej to dorabiali ci, co mieli trochę wolnego. Jak przyszedł sezon lnu rwania, konopi, czy wykopki. Każdy tak jakoś się starał, żeby sobie to życie jakoś ulżyć, żeby dzieci miały co jeść i w czym chodzić.

Ludwika Czyżewska

Między ludźmi, między nami, to taka była atmosfera dobra. Bo co ten człowiek winien, że on tam musiał ze Wschodu wyjeżdżać? A my znowu szliśmy za mieszkaniem, też przyjechaliśmy – z Poznania. Niektórzy to się dziwili: – A czemuście wy z Poznania przyszli tutaj, na ten Krzyż? Ja mówię: – Proszę panią, jak by pani tyle lat mieszkała co ja w 4 osoby na niecałych 10 metrach, to by pani sama na pewno na koniec świata szła. Taka prawda.

Ludwika Czyżewska

Ci, co przyszli ze Wschodu, ci byli mądrzejsi. Bo oni pozajmowali zaraz – bo oni byli przed nami już, a tam też musieli wyjeżdżać – oni pozajmowali prywatne domy, co były po tych Niemcach. Ulica Daszyńskiego, Kościuszki, Marchlewskiego, tam te wszystkie, co były stare domy, to oni sobie pozajmowali. I dobrze zrobili poniekąd, bo już mieli swoje. Mąż nie chciał iść za daleko, bo mówi: – Do pracy daleko, a w nocy mnie wołają, często-gęsto, więc lepiej tu gdzieś bliżej.

Florian Klijewski

Ciekawa rzecz, że ja więcej miałem przyjaciół, kolegów ze Wschodu, niż poznaniaków. Nie wiem, czemu. Ż żoną się poznałem w szkole, żona tez ze Wschodu, to my chodzili na kurs wieczorowy, później czekała na mnie, aż z wojska przyszedłem. To byli bardzo tacy dobrzy ludzie. Osiedlali się, żyliśmy razem. Żadnych tam nieporozumień nie było. Bardzo dużo się zajmowali sportem, jak tu świętej pamięci Tadziu Zięba, świętej pamięci Klusaczek, świętej pamięci Sokołowski Tadziu. To byli chłopacy, no – chłopacy – ponad dwadzieścia lat mieli, zajmowali się sportem. Tu był bardzo silny klub sportowy, oni nawet wygrywali z Poznaniem, bo to była szkółka lwowska. Ja z nimi jeździłem wszędzie, i tak my się zaprzyjaźnili.

Irena Helak

Kiedyś to na tych ze Wschodu mówili „zabugole”. Zza Bugu. A teraz już nikt się od nich nie odróżnia. To byli dobrzy ludzie, i taki handel, coś takiego uprawiać, to oni byli do tego. Oni pierwsi stali na tych rynkach, tak umieli handlować, na grzyby, do lasu iść. My to tak tego nie znali, a oni raz-dwa, sprzedać, umieli to. I dzieci więcej kształcili. U nas to więcej dzieci w domu były. A o nich od początku mówili, że oni się z maturą rodzą, bo wszystko tak umieli. Pamiętam, taki Halicki był, też tam z kędyś pochodzili, to oni bardzo byli do tego, żeby nie pracować po prostu, a umieli głową zarobić. A nasi tutaj, poznaniacy, to więcej pracowici. Tamci to z początku przyszli w takich butach wielkich, w takich kufajach, chustach pookręcanych, bo tam było zimno, inaczej, i też się musieli tam inaczej nosić. Odróżniali się z początku.

Józefa Klijewska

Było różnie. Nazywali nas Ukraińcami, „hadziajami”. Tak jakoś widać było tą różnicę. Bo rzeczywiście, myśmy przyjechali biedni. Bo co myśmy mogli mieć? Nie wszystkie rzeczy człowiek mógł wziąć, bo nie dał rady, tylko tyle, co mógł. Tutaj to ludzie nie byli przyjaźni. Tak samo w Tarnowie, nie chcieli sprzedać nawet mleka, i to Polacy. Tutaj też Polacy, i to mieszani. I przyszli na gotowe, a człowiek zostawił wszystko. To powinni byli zrozumieć, że to jednak nie może tak być. Śmiali się, że w workach papierowych przyjechaliśmy. Takie były słuchy, to było nieprzyjemne. Ale człowiek nie zwracał na to uwagi, bo co miał zrobić, żyć musiał. Ja nie mogę narzekać, bo cała rodzina męża jest bardzo w porządku, i teściowa też była w porządku, nigdy nie miała do mnie niczego dlatego, że byłam ze Wschodu. Ale zawsze myśmy byli gorsi. Może nasza kultura inna? Bo Poznań zawsze był wysoko postawiony, to rzeczywiście była inna kultura. Nawet jak się patrzy, to gospodarstwa też więcej tu zadbane, i tak dalej. Poznań z tego słynie do dzisiaj. A my – różnie było. Nieraz były takie wioski, pamiętam jedną taką wioskę, że posiali sobie własny leni, zrobili płótno, i samodzielnie się ubierali. I dlatego tu z początku była nieprzyjemna atmosfera.

Helena Kapuścińska

W takim codziennym życiu ci ludzie ze Wschodu tak jakoś przyszli grzecznie. Przeważnie dużo osób nie miało żadnych dokumentów, to trzeba było ich poprosić, żeby zrobili. Myśmy do nich nic nie mieli. Ja w każdym razie wkoło siebie nie widziałam żadnych takich, żeby się nie zgodzili. Nie można było powiedzieć. Wschodnia kultura i tu zachodnia – to różne kultury były, i trzeba było to razem wszystko jakoś tak zebrać. Cieszyliśmy się, żeśmy przeżyli, i nie wiadomo było, co dalej będzie. Ja mam męża ze Lwowa, moja koleżanka ze Stanisławowa, a chłopcy stąd, z Poznańskiego, dziewczyny stamtąd brali za żony, i tak żeśmy się bratali.

Maria Łuszczewska

Myśmy przyjeżdżali, i mąż grał po weselach. Na drugi dzień, a wódkę wypił, pali coś go w gardle. Poszedł do Drawska, rowerem pojechał, kupić kapusty, kwaśnej kapusty. To dała mu, zapłacił. – Ale może pani by mnie dała tak kwasu wypić z tego. No dała mu szklankę. No ale za to zapłać! Za to zapłać! Tak obliczali wszystko w Drawsku!

Cecylia Machowina

Zmieniali się jacyś przybysze. A tu za ścianą to przyszła babcia z dziadkiem, którym Ruscy zajęli gospodarstwo, to oni z Grodna przyszli. Przywieźli ich w tych transportach, co jechały. I następny dom tak samo – z Wilna. Też transportem przyjechali. Tam swoje dobytki mieli, nie wiem, w skrzyniach, w rozmaitościach. Żeby dostać dom, trzeba było iść na prezydium. Pierwszeństwo mieli ci, którzy przyjeżdżali, jak ta babcia z Grodna, i tamta z Wilna za nią, to repatrianci się nazywali. A myśmy byli tutejsi, można powiedzieć. Ja mam wszystko kupione w Poznaniu, bo to pod Poznań należało. Żeśmy odpłacali za ten dom pięć złotych miesięcznie przez pięć lat. Przez pięć lat żeśmy płacili, mam wszystkie papiery w kopercie zaklejone, te wszystkie kwity od pięciu złotych, bo to w razie czego się przyda.

Aleksander Mądrawski

Dużo tutejszych się tu osiedliło – Wrzeszczyna, Wieleń, Drawsko, Pęckowo – to były tereny dla wschodniaków, ale oni pozajmowali tu dużo. Tu w Kuźnicy to jest połowa tutejszych ludzi, zza Noteci, którym to się właściwie nie należało, bo to było dla wysiedleńców z Rosji. No ale oni pozajmowali i koniec. Pierwszy transport w Krzyżu był zdaje się z Białorusi, to pamiętam. W walonkach przyjechali, biedna ta Białoruś była tam, ale bardzo dobrzy ludzie, bardzo dobrzy. No i później przyjeżdżali już ze Lwowa, z tych starych polskich ziem, które musieli opuścić. Wtedy to już była bardzo inteligentna wiara, nie tak jak ci z Białorusi. Tam z Białorusi biedota przyjechała, co on tam miał, krówki dwie.

Mirosław Ilnicki

Byli już tutaj przed nami ludzie, przyjechali ze wschodu, z różnych stron, wcześniej przyjeżdżali. Prawie wszystkie domy już były zajęte. Często wyglądało to bardzo śmiesznie, bardzo specyficznie. Ludzie przyjeżdżali z różnych stron, z różną naleciałością kulturową, z różnym językiem. Widać to było szczególnie u dzieci, bo starsi to jeszcze się ograniczali w wysławianiu. Nie wszyscy umieli po polsku mówić. Było dużo takich, którzy mówili po białorusku bądź ukraińsku. Tak jak mówiłem, jak wywozili Ukraińców na wschód, to oni nie znali tamtej mowy i przyjezdni stamtąd tutaj też nie znali polskiej mowy. Polskiej mowy nie znali ci ze wschodu, z tych stron skąd ja pochodzę. Od Tarnopola, ze Stanisławowa, z Białorusi, z Litwy też nie znali polskiej mowy, znali tamtą mowę. A tu przyjechali, od razu nie umieli się wysłowić. Nie znali kultury i obyczajów innych ludzi. Wszyscy byli tak nastawieni do siebie z dystansem, choć byli nawzajem sobie bardzo radzi. Widzieć się, spotkać, ale z dystansem w rozmowie, w wysławianiu się. To było krępujące, bo nie wiedzieli, czy ten drugi zrozumie, co się mówi do niego. Odczuwały to bardzo dzieci w szkole, bo każde dziecko miało swoje przyzwyczajenia, nawyki rodzinne. Teraz jest, że dzieci są odbiciem domu, a wtedy to tym bardziej się to widziało. Dzieci nie znały języka polskiego, nie znały nazw i to było bardzo krępujące. Bardzo się ludzie ograniczali. Nie można było wytworzyć żadnego klimatu wśród społeczeństwa, które by uznawało jeden klimat, jedną kulturę, czy tą małą mikrokulturę. Po prostu to się nie dawało zrobić. Mimo starań nauczycieli, mimo starań różnych ludzi, bo byli tu różni ludzie i organizowane były zespoły teatralne i zespoły śpiewacze, i takie inne, to się nie nadawało, wszystko to przysłowiowo dostawało w łeb, bo każdy miał swój nawyk kulturowy. Nie można było nic konkretnie zorganizować. Trzeba było czasu, żeby po prostu wytworzyła się jednakowa mowa, jakiś nawyk kulturowy jednolity, żeby jedni drugich rozumieli, o co im chodzi. To trzeba było czasu, a powiem szczerze, że mimo to, że to upłynęły 62 lata, to są dwa i pół pokolenia, to jeszcze częściowe nawyki kulturowe, częściowe uprzedzenia narodowościowe jeszcze istnieją. Choć nie u wszystkich, ale jeszcze istnieją. Można spotkać ludzi z Poznańskiego, którzy niechętnie, a nawet nieprzyjaźnie nastawieni są do ludzi ze Wschodu. Jeszcze można spotkać ludzi ze wschodu, którzy tak samo nieprzyjaźnie nastawieni są do ludzi tu z Poznańskiego. Mówią, że to byli „szwaby”. Może tych nazwisk polskich tu było mało, może dużo było tutaj tych niemieckich nazwisk, ale nie można mówić, że tu byli Niemcy, jak oni u Niemców pracowali, to nie można mówić, że to byli Niemcy. To byli tak samo biedni ludzie jak w wielu innych rejonach, na usługach innego narodu czy sąsiadów. Mieszkali często po sąsiedzku i to po sąsiedzku tak było, bo przecież jak opowiadali nieraz ci miejscowi, przez Noteć tratwą się przeprawiali albo przez most i do pracy przechodzili  do Niemców, z Drawska.

Walentyna Suryn

Oni, ci miejscowi ludzie, tak troszkę z takim przekąsem do nas się odnosili, czy jakoś tak dziwnie, jakby wyczuwali, że tu jest wyższa kultura rolna. Na pewno gospodynie w zetknięciu z naszymi, z wiejskimi kobietami, poczuły swoją wyższość, to się dało odczuć. Trochę rzeczywiście była ta kultura wyższa, to nie ma dwóch zdań. Jak ja jeździłam po tych wioskach wielkopolskich, to się to widziało. Tam, na Wschodzie, były chałupy, chaty. Mój domek też był taki, ale on miał cztery pokoje, więc on był na wyższym poziomie, ale i tak był pod strzechą. Zaczęli nas z przekąsem nazywać „hadziaje”, bo po rosyjsku haziajin to gospodarz. A język nasz też nie był polskim językiem warstw wykształconych. Jechali do Polski ludzie z takich wiosek odległych, gwarą często, mieszanką białorusko-rosyjską mówiący. To tu jak to podchwycili, to już nazwali nas: „zabużańscy hadziaje”. A nasi jak podchwycili, że tu na wioskach nie „kartofle”, tylko „pyry” mówią, to nawzajem nazwali: „pyry”. I tak tu „hadziaje” i „pyry” spotkali się. Już różnica naturalnie była duża. Te wioski tutejsze to są tak uporządkowane, tak pod sznureczek. Ja patrzę na te domy… One mają kanty, krawędzie, kąty równe, bo to było murowane. A tam na Wschodzie takie łagodne raczej, bo to z drewna, bale drewniane. Raczej taka miękka budowa, dobrotliwa, łagodna. A tutaj takie sztywne, uporządkowane, równe wioski. Teraz już się to wyrównało się, bo to tyle lat, już sześćdziesiąt lat. Już się nawzajem pożenili, powydawali za mąż, już się wyrównuje. Ale gdzieś jeszcze są takie echa od „hadziajów” i „pyr”.

Irena Wiśniewska

Ja piekłam chleb, z początku piekłam chleb, ale nie piekłam takiego, jak mamusia mnie nauczyła, na zakwasku, tylko piekłam taki poznański, taki – parę ziemniaków się wkładało tam, i taki się wyrabiało ten chleb. To był inny chleb, to mnie sąsiadka, taka  poznanianka, nauczyła. I to był bardzo smaczny chleb, ale inny, niż nasz.

Irena Wiśniewska

A w ogóle, wschodnia kuchnia, nasza polska kuchnia, i tutaj poznańska kuchnia, to całkiem inna. Tutaj bigos na przykład to jest rarytas, tu na każde święta musi być kapusta. U nas myśmy znów nigdy kapustą nie podejmowali gości. U nas raczej były wędliny, to było w modzie. Takich sałatek na przykład, jak teraz robią, ja to zawsze mówię siekierą ciapane, tego też nie było, bo sałatki jak się robiło, to się bardzo drobniutko kroiło. To się zmienia. A tam na Wschodzie, gdzie myśmy mieszkali, to byli gospodarze, to każdy tak liczył się z tym, żeby wszystko robić, nie tylko iść do sklepu. Bo teraz to kobiety tylko sklep utrzymują, a kiedyś do sklepu się chodziło tylko po zapałki, i ocet, czy tam cukier, takie rzeczy, a gospodyni wszystko miała w domu. Myśmy może tego nie mieli, bo my nie byliśmy gospodarzami, ale gospodarze tak mieli.

Irena Wiśniewska

U nas bardzo ludzie byli zbierani w Kuźnicy. Myśmy mieli dużo ludzi ze Wschodu, później dużo ludzi z Lubelskiego, Biłgoraj, stamtąd było dużo ludzi. Ze Wschodu było ich dużo, dużo było stamtąd, Gorlice, Sanok, ci Ukraińcy. Ale oni byli zasiedleni. Bo oni nie mieli prawa sami się poruszać. To było długo po wojnie jeszcze. Oni nie mogli się ruszyć, oni musieli mieć specjalne zezwolenie. Chociaż się stąd chciał gdzieś przeprowadzić, to z województwa musieli mieć pozwolenie. To ich nazywali „Akcja W”, to jeszcze jakoś inaczej na nich mówili, Łemki czy jakoś tak. Tak, że tu to taka mieszanina była, każdy dom z innych stron. Ludzie tak jakoś się dogadywali z początku. Biedni ludzie byli, każdy się dorabiał, i bardzo się dogadywali, lepiej jak teraz.

Władysława Sozańska

My jak przyjechaliśmy, to nie znaliśmy ludzi! Jedni z Wołynia, drudzy Bóg wie skąd, trzeci z Białorusi. Ludzie się nie znali, ale później pomału zaczęli wychodzić, jakoś się dogadywać, i się zrobili jak jedna rodzina. Pamiętam, żeśmy przyjechali – pełno ludzi naokoło, a nikogo nie znamy! Ale człowiek się zbliżał, zaczynał rozmawiać, każdy coś powie o sobie. I tak się poznali, że później wszyscy dobrze żyli, zgadzali się, ten stąd, ten stąd.

Maria Kmieć

Zostaliśmy tutaj. Mąż niedouczony, ja niedouczona. Mój mąż pochodził z Biłgoraja, z lubelskiego. Był wywieziony do Niemiec. Z Niemiec przyjechali do Biłgoraja i też jechali tutaj na zachód. I tak się tutaj zapoznaliśmy i tutaj zostaliśmy. On poszedł do pracy, do lasu oczywista. Wtedy nie było motorowych pił, nie było nic, ręcznie wszystko robili. Robota szła wolno, ale jakiś zarobek był. I tak stopniowo dorabialiśmy się. Nawet siekierę musieliśmy kupić, bo nie było.

Alfons Wyrwa

Przyjeżdżali tutaj repatrianci, i to przyjeżdżali takimi grupami. Jak takimi grupami przyjechali, to tutaj od stacji, gdzie była ulica Kolejowa, a teraz zrobili Wojska Polskiego do samego końca, to tam przeważnie przyjechali ze Lwowa i z okolic Lwowa. Tylko po lwowsku rozmawiali! Bardzo weseli ludzie. Później oni już wszyscy pracowali na kolei przeważnie. Teraz ich już nie ma, teraz jak się czasami po cmentarzu chodzi, przeczyta nazwisko, to już tego nie ma, tego nie ma… A ci młodzi nie umieją tak mówić, jak oni. I oni takie wice różne umieli, jak były przedstawienia jakieś, to takie bomby zalewali! A z innych stron też później przyjechali. Z różnych stron byli, ale nie zawsze zostawali na stałe. Bo na przykład przyjechali, i skądś się dowiedzieli, że ich tam ktoś gdzieś jest, i wyjechali od razu, i tam są. Najpierw od razu się gdzieś ulokowali, a potem pojechali, dużo tutaj do Gdańska pojechało. Ja tylko jeden, co tutaj tak długo mieszkam, a tak tutaj to wszystko jest zmienione.

Marian Kosiński

Tu są takie ludzie, że przyjechali stamtąd tu, i nie usiądli, że to już na stałe, tylko mówią: – My tu chwilowo. I kto gdzie, nawet na najgorsze siadał, a mógł sobie wybrać miejsce lepsze, czy chatę, czy mieszkanie. Mówili: – Tu miesiąc, dwa, i z powrotem. A ja im odpowiadam: – Ty co masz takie durne, to by ciebie tam stamtąd wieźli tu, i z powrotem! To już była ta polityka, że to jest Polska i koniec, i to będzie wszystko. A tu jak przyjeżdżali, to była ta nadzieja, że wrócą.