Początki władzy komunistycznej

Fragmenty do słuchania

Mirosław Ilnicki

Mirosław Ilnicki

Tadeusz Brzeziński

Walentyna Suryn

Irena Wiśniewska

Helena Kapuścińska

Helena Kapuścińska

Marian Kosiński

Fragmenty do czytania

Bogusław Szumowski

Miałem brata starszego, uczył się w szkole, to założył organizację antykomunistyczną. Za władzy PRL-owskiej byliśmy więc na margines odsunięci wszędzie. Może to nie było potrzebne, bo to było od 1951 roku, a wtenczas to i do okien podchodzili, i podsłuchiwali, o czym rozmawiasz, a jak trzeba było rozmawiać, to już każdy mówił, że ściany mają uszy, i trzeba było rozmawiać bardzo po cichutku, żeby to się nie nagrało. Bo za byle co sadzali. A takich jeszcze, jak my, że jeden był w organizacji, miał broń i wszystko inne… Ale organizacja nie zadziałała nigdzie ostatecznie, i przez to, że nic nigdzie nie zrobili, to brat dostał łagodny wymiar kary, dziewięć i pół roku, a do odsiadki 11. Bo to było tak, że można było dać więcej, ale to był jeszcze młodociany wiek, 19 lat, no to po Bożemu, 11 lat to było wtedy po Bożemu. Odsiedział, jak po śmierci Stalina te lody troszkę zmiękły, dostał warunkowe, a że pracował dzień za dwa, odrabiał, wykonywał normę w kamieniołomach, to wypuścili. Ale już potem nigdzie do pracy nie mógł się dostać. Po wielkim trudzie dostał się do pracy, i w ten sposób my byliśmy za PRL-u pokazywani palcem. Że nie za bardzo możesz gdzieś wystąpić, bo ty jesteś taki – przeciwny władzy ludowej. Nie było to dla nas akuratnie miłe, bo każdy chciał gdzieś coś osiągnąć, a jak tylko gdzieś chciałby wyżej, to słyszał: – A, ciebie już znamy, tu twój brat był, siedział za politykę. No jak polityczny, to już było wiadome, że nie możesz nigdzie wyżej pójść, lepiej nie drażnić trzeba psa, bo łańcuch ma słaby, może się zerwać i pogryźć.

Bogusław Szumowski

Za PRL-u światła we wsi nie było. Bo jak chcieli my słupy stawiać, to nam powiedzieli: – Ta wieś nie chce spółdzielni założyć, to im światła nie trzeba!. I nie było prądu. W Hucie światło na każdej drodze było. No bo tam zawiązali spółdzielnię, to znaczy, że popierają PRL, to światło im dali. Powinieneś karę ponieść jakąś, męczyć się bez światła, jak władzy nie popierasz. Tu u nas byli ludzie zza Buga, oni wiedzieli, co to kołchoz, tu się nie dali namawiać. I władza też wiedziała, że tych ludzi ze Wschodu to nie za bardzo zapchają do tego.

Bogusław Szumowski

Potem paru takich przyszło, i wiadomo było, że to byli kapusie, że donosili na ludzi. Przecież nie było można słuchać Wolnej Europy, no a jak radio puściłeś, to nieraz było tak, że pod oknem ktoś stoi. To trzeba było ściszyć to radio, dla świętego spokoju, żeby nie wejść w kolizję z prawem. Takie było prawo, jak nie można, to nie można. A jak nie można, a chcesz słuchać, to słuchaj tak, żeby cię nikt nie słyszał. Jak słyszeli, że ty słuchasz, to już byłeś na tapecie. A ludzie zawsze słuchali, psy są spuszczone na podwórze, w pokoju od podwórza stał aparat radiowy, no i wtenczas on z tej strony drzwi zamknął, to już przez cały pokój za ścianę nikt nie usłyszał.

Bogusław Szumowski

Przyszedł wojskowy, Polak, i też przecież nie zapytasz: – Uciekłeś z wojska, czy co? W każdym razie automat w pogotowiu na piersi, i cały w wojskowym ubraniu. I przyszedł, szukał rozmowy, ciekawy był, jak otworzył drzwi do innego pomieszczenia, to on już tak jak władza, „zaraz głowę wsadza”. I tacy byli! Szukali. To pytamy się: – Pan tu psa chce zastrzelić, czy co, że spuszczony? Bo nie wiadomo, jak z nim zacząć rozmowę. – A nie, ja tych małych piesków nie ruszam. No ale wszystkim był zainteresowany. No to wtenczas prosimy, bo ławka zawsze stała przy ścianie, niech usiądzie, może chce się napić, chce zjeść? Dużo takich było. No chce, bo on szukał rozmowy. A z nim rozmowy my nie podnosili. Albo wtenczas chcieli rozmawiać rodzice tylko tak: – Czy nie wiesz, kto krowę ma do sprzedania? Bo by chcieli kupić. Albo o stworach rozmawiali. No ale żeby o niczym więcej. Bo to przeważnie byli młodzi, ludzie dla nas nieznani. On się nie odkryje, a my nie znalibyśmy tej polityki, o co tu chodzi. – Jak się żyje? – No dobrze się żyje, nikt nie budzi nas po nocach, w porządku. – Spokój tu? – Spokój. No i cześć. Nie można było nikogo palcem wskazać. A co to ja wiem, co to za człowiek, skąd on przyjechał? Nie znamy. No i my za wiele nie tłumaczyliśmy się. Po jakimś czasie przestali tak nachodzić nieznajomi ludzie. Bo to nie byli z Krzyża. A policja? Była, jaka była, raczej nikogo nie zaczepiali, bo tak samo nie widzieli swej pewności jutra.

Helena Kapuścińska

Różne były te organizacje, sekretarze partii byli, ale nigdy nie spotkałam się, żeby mi ktoś powiedział: – Tobie nie wolno do kościoła chodzić, albo że twoje dzieci nie powinny. Jedyny zakaz, jaki rodzice mieli, to że nie można było brata do technikum przyjąć, bo on nie jest dzieckiem chłopa albo robotnika, taki niby ten zakaz. A tak – nie wiem, czy mieszkałam w takiej miejscowości, w której ludzie nie byli tacy wrażliwi na to, czy może w większych miastach było więcej tych partyjnych, takich, którzy zabraniali? Ale mnie nikt nie zabraniał. Namawiali mnie, że mam do partii wstąpić, ja mówię: – Nie, ja wam składkę nie zapłacę, bo ja mam dzieci, musze im masło kupić. I wciąż tak mówiłam, i ci wszyscy sekretarze to tacy byli… Znaliśmy się wszyscy, tak się zapisali, nie wiadomo po co. Ja nie mogę powiedzieć, chodziłam do kościoła, nikt mi nie zabronił. Nie miałam z tego powodu kłopotów żadnych.

Maria Łuszczewska

Zmuszali do PZPR, oj, zmuszali. Bo mój mąż, to on był zawsze w tym, Stronnictwie Ludowym. No to już taki sąsiad mówił: – Już zapiszesz się teraz do mojej partii. Bo on był PZPR-owiec, ten sąsiad. Ale syna na księdza uczył.

Walentyna Suryn

W 1949 roku mąż postanowił zostawić gospodarstwo, zdać to gospodarstwo i objąć pracę w szkole. Trochę poczuwaliśmy się, powstawały polskie szkoły, a nauczycieli było brak. Pamiętam, przyjechał do nas inspektor szkolny z Trzcianki i po prostu przemówił do sumienia nauczycielskiego. Mówił: – No jak, nauczyciele, wykształceni, przygotowani zawodowo i siedzą na roli, a dzieci nie ma kto uczyć.  I prosił męża, żeby pomógł z taką ekipą remontować szkoły w terenie. Pamiętam, że chyba z pół roku mąż remontował szkoły, w Herburtowie, Marianowie, w Wieleniu też. W 1949 roku, po śmierci mamy –  już miałam wtedy dwoje dzieci,  bo w 1945 we wrześniu urodził mi się syn, i z dwójką dzieci, i z dobytkiem gospodarczym, bo już mieliśmy konia, z UNRR-y mieliśmy krówkę i konia z UNRR-y, dochowaliśmy się troszkę świnek, ptactwa – przyjechaliśmy do Herburtowa. To jest wieś odległa o jakieś 5 –6 kilometrów od Krzyża. Mąż objął pracę w Lubczu Wielkim, bo tam też szkołę wyremontował, a ja objęłam pracę w Herburtowie, już zaczęłam pracę Dzieci były trochę podchowane, chłopczyk miał 3-4 latka, dziewczynka 6, więc poszłam do pracy w szkole. W Herburtowie pracowaliśmy do 1951 roku, do grudnia. To znaczy ja pracowałam w Herburtowie, mąż w Lubczu. Dlaczego przeprowadziliśmy się do Krzyża? Taki nastał czas… My jako nauczyciele musieliśmy agitować na rzecz organizowania kołchozów na wsi. A mąż jako naprawdę uczciwy, solidny Polak, patriota, absolutnie, po prostu moralnie nie mógł tego robić. I postaraliśmy się o wyjazd i objęcie pracy w szkole w Krzyżu.

Władysława Sozańska

Już tak było, że mieli kościół zamykać w Hucie Szklanej. Tak, jak się nagromadziło ludzi – Boże! Krzyki a hałasy były, nie dali zamknąć. Jakiś inny ksiądz miał przyjść, kto wie jaki, może komunista.  Niby władza chciała zamykać. Ale nie zamknęli. Jeszcze musieliby się z ludźmi bić. Ja też tam byłam wtenczas, jeszcze byłam młoda.

Wiktoria Wysopal

Kołchoz był – mało się ludzi zapisało, i mało zaczęli robić. Ale tych pól nabrali, aż tam, jak za ten młyn, i tam do Wielenia w tę stronę, te pola różne, nieużytki, to miały być do Huty, do tego – to taki ni PGR, ni kołchoz. Później to zrobili spółdzielnię produkcyjną, to już tam byli członkowie, i robotnicy robili. A początkowo, dopóki się jeszcze nie pozbierali chętni do tej spółdzielni, to tak dzierżawili, kto chciał, to sobie dzierżawił pole, i sobie tam używał, siał, zbierał. Ale niedużo było członków, tak, że długo to nie trwało, zaraz to zlikwidowali. No bo – kto nie wiedział, to myślał: – „Spółdzielnia produkcyjna” – oj, to dobrze będzie. A kto pochodził ze Wschodu, to tam mieli te kołchozy ruskie, to już wiedzieli, o co tam chodzi. Wszyscy pracowali, a później im tylko coś płacili. A jak chcieli zboża na mąkę, czy czegoś innego, to musieli płacić już według ceny państwowej, to już się im nie opłacało. Tak, że długo nie było tej spółdzielni.

Tadeusz Brzeziński

Wiem, że na terenie Trzcianki w tym okresie w latach 1945-47, czy nawet w latach późniejszych, jakieś organizacje tajne powstawały, coś tam się działo. Ale my, młodzież z Krzyża, nie mieliśmy z tym kontaktu i nie braliśmy udziału. Myślę, że nawet dobrze, bo w tym czasie z motyką na słońce nie było sensu się porywać. Dość było doświadczeń wojennych i przeżyć, jakakolwiek tajna działalność organizacyjna mogłaby się spotkać z bardzo ostrymi represjami urzędu bezpieczeństwa i organów ścigania. Raczej młodzież była tu spokojna w tych sprawach. Nie było jakichś ciągot politycznych, czy kogoś, kto by tu przyjechał i agitował młodzież do działalności wywrotowej. Oczywiście, że nam się system nie podobał, nie podobało nam się to wszystko, co się działo, te ograniczenia, brak wolności, brak swobód – młodzież też to rozumiała, widziała, że nie jest tak, jak powinno być. Ale wszelkie ciągoty ku trzeciej wojnie światowej, bo to na początku tak myślano, że rychło wybuchnie trzecia wojna światowa, wszystko się zmieni, wrócimy na Wschód, na nasze ziemie, i będzie znowu porządek – okazało się, że to wszystko są płonne marzenia. Niestety, władcy tego świata zadecydowali inaczej, podzielili nas, i trzeba się było z tym pogodzić, bo szkoda było, żeby młodzież marnowała się gdzieś, i miała ponosić jakieś straty w postaci tego, że wyrzucili by ze szkół czy mogliby aresztować i potem gdzieś po więzieniach młodzież by się błąkała. Tak, że w tym zakresie lepiej było prowadzić tę działalność harcerską, działalność ministrancką, żeby ktoś inny nie zagospodarował tego.

Tadeusz Brzeziński

Autochtoni zostali, jakieś takie rodziny autochtoniczne, które tam ewentualnie mieli pochodzenie trochę polskie, trochę niemieckie. Tu taka rodzina Sagertów była – to oni w Brzegach i tam daleko za wodociągami mieszkali. To ja znam tą rodzinę. Ale w tej chwili oni już wyjechali. Co jeszcze? Na przykład, było też takie dziwne zarządzenie: jeżeli ktoś miał z Polaków nazwiska zniemczone, to musiał je zmieniać, bo było to niemile widziane. Być może nie było przymusu. Ja na przykład znam taką rodzinę, która tez przyjechała ze Wschodu, oni się nazywali Kohlmann. Typowo niemieckie nazwisko. Zmienili na Kotliccy. Tu w Krzyżu mieszkali. Albo był Wandel, maszynista kolejowy, to zmienił nazwisko na Kornaszewski. Nie pamiętam, czy było zarządzenie, czy było to niemile widziane, ale coś takiego się działo. Jaka perfidia – nawet metrykę masz zmienić! Straszny system, komuna, i nazizm, i komunizm – straszna rzecz. Zmieniaj nazwisko! Niby dlaczego? Czy ty jesteś Kohlmann, czy ty jesteś Kotlicki, jesteś osobowość jakaś, ważne jest twoje wnętrze, twoje ja, a nie nazwisko. A wtedy nazwiska musieli się pozbywać. Nie analizowałem tego, jakie tego były konsekwencje, ale chyba musiało coś być, albo ci czegoś nie dano, albo ci coś będziemy utrudniać, bo z tym nazwiskiem ty nie możesz być.

Zdzisław Szostek

Co do urzędu bezpieczeństwa, to po ostatnim razie, jak mnie puścili, to do dzisiaj się boję. Oni tutaj byli też, urząd bezpieczeństwa, wszędzie tutaj był. Chodzili w płaszczach białych. Był taki urzędnik bezpieczeństwa, komisarz w Trzciance, przy komendzie powiatowej, i oni mieli swój dział. I każdy ten z urzędu bezpieczeństwa miał teren, miał dwie gminy. Tu był w gminie taki z Wielenia, „Adaś”, „Adam”, czy jakoś tak. I on miał gminę Krzyż i gminę Kuźnica Żelichowska. Jak zobaczyłem takiego w białym płaszczu, nawet mógł być nie ubowiec, takich drgawek dostawałem... „Antoś”, jego nazywali „Antoś”, kulawy był. I oni z urzędu bezpieczeństwa, to się później żem dowiedział, oni mieli swoich informatorów. Oni z nimi umowę spisywali, i oni byli płatni.

Stanisław Kita

Organizowało się życie polityczno-gospodarcze. Zaangażowałem się w politykę, przez 10 byłem tu sekretarzem. Już na emeryturze, miałem swoje biuro, i pracowałem. Do dzisiaj jesteśmy tępieni. A gdyby nie my, to co by tu było? Wtedy wciągnąłem się w tą prace, to mi odpowiadało. No i byłem wielce szanowany, nie tylko, że na kolei, ale prywatnie. Poniszczone były wtedy na początku mieszkania, trzeba było remontować, i klucze dorabiać, i zamki dorabiać. Ktoś to musiał robić. Służbowo to kierowałem, a prywatnie to sam. Nie było komu, to nie jest tak łatwo klucz dorobić, dzisiaj to robi maszyna, i też jeszcze trzeba mieć oryginalny, bo maszyna zamka nie dorobi. Biuro miałem w głównym budynku dworca, a miejska komórka była osobno. Pracy było w bród, bo różne sztuczki się działy. Naszym zadaniem było niwelować spory, przytemperować rozhukanych kierowników i bronić robotnika. Nikt mnie w pokrzywy nie wprowadził.  Bać to się nie mieli czego ani nikogo. gratulacyjne. To nie to, że sobie gadam i gadam. Wszystkie dokumenty mam.

Marian Kosiński

W Szklanej Hucie za czasów komuny robili kołchozy, to w Szklanej Hucie był kołchoz, a na terenie Krzyża więcej nie było, tylko Szklana Huta miała kołchozy. A PGR-ów nie było. PGR-y zrobili w Dębogórze, Żelichowie, Wieleniu, nie było tak więcej. Zaganiali do kołchozu, trójka chodziła, organizowała kołchozy. Ale ludzie po prostu nie chcieli. I podatkami dusili, i tym zbożem, żeby oddawać, dusili. Rozmaitości były, żeby nakłonić jakąś wieś, żeby skołchozowała się. Kolektyw zrobić chcieli. Ale tylko Huta poddała się, a reszta wsi to nie, ja dobrze je znam, ani nawet w powiecie trzcianeckim nigdzie nie było kołchozu, tylko Huta się poddała w kołchozie. I tam zdaje się koło Siedliska jedna wieś. A tak to przeważnie nie dawali się, gospodarzyli do końca.

Jadwiga Rutkowska

Nie było z początku prądu, to nic my nie robili w młynie, tylko tyle, że porządkowali. A później, jak już przyszedł prąd, jak już podłączyli, to młyn ruszył. Jak młyn ruszył, to kto miał  jakieś ziarno, co mógł, to wiózł, bo wiedział, że tu mu zrobią mąkę, czy mu zrobią przynajmniej taką śrutę, zawsze coś z tego będzie, jedzonko jakieś. A później nasza kochana Polska… Może by tak nie było, ale to Rosjanie rządzili, i oni później upaństwowili młyn, nie dali, żeby tu prywatnie mąż był, tylko państwo, wszystko państwo, i ten młyn został państwowy. Mąż pracował w młynie, ale tutaj znalazły się takie asy, że oni chcieli być tutaj asami w tym młynie. No i byli. Ale mąż był spokojny, grzeczny. Mieszkaliśmy tu, mąż pracował w młynie, i pomalutku, pomalutku, wziął ten młyn na własność. Ale musieliśmy państwu spłacać, i to wielkie pieniądze. Myśmy tego młyna nie dostali tak hop, tylko państwo naznaczyło nam taką i taką sumę pieniędzy, i myśmy wiele lat spłacali. Ja chowałam po tysiąc gęsi, bo mąż nie dałby rady sam z tego młyna spłacić. Po tysiąc gęsi, po tysiąc kaczek, po tysiąc indyków! Brałam pisklęta z koła takiego, sprowadzali tam skądeś te pisklęta, ja to hodowałam, bo chciałam mężowi pomóc, żeby ten dług spłacić, żeby jakoś wypłacić ten dom, a jeden i drugi dom zaraz wzięliśmy. I udało się.

Jadwiga Rutkowska

Figurkę postawiłam tu na rogu, za własne grosze, tę Matkę Boską, i tam jest napisane, tablica wisi: „Matko Najświętsza, błogosław nam na odzyskanej ziemi polskiej”. Bo prawdopodobnie to Polska była, tylko Niemcy, hapes gewejze, oni nam te ziemie podobno zabrali. Czy ja wiem, czy to prawda, jak to historia mówi? Nie czepiał się mnie nikt za to, i bardzo dużo ludzi szło, i chyba się modlili, bo stali tam długo, dużo ludzi pod tą figurką stało. Ja tak czasem z daleka obserwowałam, czy ktoś coś nie ukradnie, postawiłam zawsze flakon z kwiatami, jak i do dzisiaj stawiam, to nie widziałam, żeby kto dotknął się Bozi. Figurę kupiłam, nie wiem, czy to w Poznaniu, czy gdzieś, już tyle lat minęło… To było w jakimś zakładzie. Jak myśmy się tu już osiedlili, co tam było na tym miejscu? Nic nie było, taki stał kąt. I postawiliśmy figurę tam, bo tak gdzie – koło domu to krowy, świnie, psy chodzą. Wypatrzyliśmy takie miejsce, i państwo się zgodziło. Trzeba było o zgodę pytać, za zezwoleniem tylko, nie mogli my sami tak sobie postawić. To musiało z gminy pozwoleństwo mieć. Ale dali, bo powiedzieli my, co chcemy postawić, nie powiedzieli przecież, że postawimy dla psów jaką budę czy coś, tylko że tam chcemy postawić Matkę Boską, żeby nam błogosławiła nadal. I chyba mi ta Matka Boska błogosławiła: dzięki Bogu, wychowałam troje dzieci, i wszystkich mam szczęśliwych.