Przyczyny wyjazdu na „Ziemie Odzyskane” i droga do Krzyża

Fragmenty do słuchania

Leonarda Bołądź

Cecylia Tomaszewicz

Ludwika Czyżewska

Michał Klemens

Karolina Koźlarek

Tadeusz Brzeziński

Józefa Klijewska

Leokadia Śliwińska

Leon Lala

Florian Klijewski

Władysława Sozańska

Władysława Sozańska

Karolina Szostak

Regina Tołkacz

Regina Tołkacz

Irena Wiśniewska

Irena Wiśniewska

Bogusław Szumowski

Bogusław Szumowski

Wiktoria Wysopal

Zofia Golsztajn

Edward Borowski

Helena Kapuścińska

Bazyli Komarnicki

Krystyna Witka

Maria Kmieć

Maria Kmieć

Danuta Kosińska

Jadwiga Rutkowska

Eugeniusz Kubiaczyk

Eugeniusz Kubiaczyk

Zofia Zatorska

Zofia Zatorska

Fragmenty do czytania

Ludwika Czyżewska

Między ludźmi, między nami, to taka była atmosfera dobra. Bo co ten człowiek winien, że on tam musiał ze Wschodu wyjeżdżać? A my znowu szliśmy za mieszkaniem, też przyjechaliśmy – z Poznania. Niektórzy to się dziwili: – A czemuście wy z Poznania przyszli tutaj, na ten Krzyż? Ja mówię: – Proszę panią, jak by pani tyle lat mieszkała co ja w 4 osoby na niecałych 10 metrach, to by pani sama na pewno na koniec świata szła. Taka prawda.

Zofia Golsztajn

W Austrii przyszli tam do nas do piwnicy, kilku żołnierzy rosyjskich. – Wychadi, wychadi! Myśleliśmy, że pojedziemy na swoje, bo nam Ruskie obiecali, że „pojedziecie”. Ale nie puścili. Myśleliśmy, że pojedziemy tam, na Wołyń. Zbieraliśmy się na tej stacji, wieźli nas przez Węgry, przez Słowację czy Czechy, przyjechaliśmy tam do Krakowa albo w okolice Krakowa. Nam Ruskie mówili, że „pojedziecie na swoje”, ale trudno – już nie wolno było jechać tam, bo to było już zajęte przez nich. Tak, że nas tu przywieźli.

Zofia Golsztajn

My już byli dwa lata tam w Austrii, to już człowiek był przyzwyczajony. Jeszcze wciąż myśleliśmy, że pojedziemy tam na swoje, ale ten Ruski powiedział: – Zdies tiebia głaza prysypiat’ piesoczkiem. To znaczy, oczy przysypią tobie tym piachem. No bo tam na wschodzie to u nas czarnoziem. Nie ma piachu. A tu piaski. Nie jest ziemia taka urodzajna jak u nas tam na wschodzie.

Irena Helak

Po wojnie w Pęckowie nie było gdzie mieszkać. Mąż pracował w Krzyżu, to do Krzyża przyjechałam, bo nie było w domu miejsca dla wszystkich. Dużo ludzi wtedy wyjeżdżało. I z Poznania, i z innych miejsc. Rzadko który był w Krzyżu z tej samej miejscowości. A ja w marcu brałam ślub i zaraz do Krzyża.

Józefa Klijewska

W końcu musieliśmy wyjechać. I to tak było – wszystkośmy stracili, to, cośmy mieli, cały dorobek życia mego ojca, mojej mamy. Miałam 15 lat, jak wyjechaliśmy z Czortkowa. Jechaliśmy w potwornych warunkach, do zapłakania. Jechaliśmy w wagonach otwartych, bydlęcych. Przez dwie noce i dwa dni przewieźli nas tyle kilometrów, aż za Brzeg, na stronę niemiecką. To były Popielice, pamiętam jak dziś, jak się nazywały. Tam nas wysadzili na pustym polu, to była stacja przejezdna. Tam było bardzo dużo ludzi, strasznie dużo ludzi z bagażami, z tym wszystkim, cośmy wieźli. Deszcz padał, zimno było, bo choć to był czerwiec, jak ten deszcz padał, strasznie było zimno. Dzieci mokły, ani to gdzie się schować, ani nic. Chcieliśmy się tam osiedlić, ale okazało się, że ta wioska, która tam była, to z niej Niemcy jeszcze nie wyjechali wszyscy, to raz, a po drugie – niektórzy się kryli po lasach w dzień, a na noc wracali. Każdy się bał. Nie wiem, czy ktoś się tam osiedlił. Nasz ojciec załatwił z tą całą władzą, z tym wojskiem – bo to wojsko nas wiozło, Rosjanie – i wróciliśmy do Tarnowa. Bo byliśmy rejestrowani do Tarnowa, a oni nas bezpośrednio tranzytem zawieźli aż na niemiecką stronę! Jechaliśmy do Tarnowa cały miesiąc. Po drodze stawaliśmy dla żywności na bocznych torach, jak większa stacja była, nieraz dzień, dwa staliśmy. Były różne zdarzenia w tej podróży, człowiek się bał wyjść, bo ja już byłam taką panienką, 15 lat miałam. Człowiek musiał uciekać nieraz przed żołnierzami, przed Ruskimi. To było straszne, nie do powiedzenia, i to było w Polsce już! Jak dojechaliśmy do Tarnowa, okazało się, że dla ojca nie ma pracy. Ale na razie trzeba było gdzieś się osiedlić, żeby coś innego poszukać. Naprzód w magazynie takim dużym byliśmy z ludźmi na stacji, tam mogliśmy przenocować. W końcu ojciec poszedł do miasta i przekonał się, że tam, gdzie mieszkali Żydzi, na Wałowej, tam jest wolny budynek. Jakoś tam mieszkaliśmy. Byliśmy tam niecałe dwa miesiące, nie było ani pracy, ani pieniędzy. Wtedy ojciec sprzedał szafę, żeby mieć polskie pieniądze, bo nam nikt nic nie dał. To było najgorsze, że nas stamtąd wysiedlali, a ani grosza polskich pieniędzy nie dostaliśmy, choćby żeby chleb kupić. A przecież dzieci dwoje małych chciało jeść, trzeba było mleko kupić, cokolwiek do jedzenia. To ojciec sprzedał tę szafę, i za tę szafę myśmy się przez miesiąc przemęczyli. I ojciec mówi: nie, jedzie szukać gdzieś miejsca. I przyjechali z wujkiem właśnie tutaj, do Krzyża, ojciec zajął tu dom koło kościoła parafialnego, który był opuszczony. Jechaliśmy z Tarnowa do Krzyża cały tydzień. A to już było po wojnie!

Kazimierz Kiejda

Po powrocie z Austrii pojechałem nie na Wołyń, bo rodzice byli w Pawłowie, wiosce koło Chełma. Z Wołynia uciekli, bo tam nie szło wytrzymać, to uciekli i byli tu. U ojca brata tam byli, bo jego rodzice już nie żyli. Wiedziałem to, bo pisali, że uciekli. Nie zastałem ich, bo oni już tu byli, w Hucie byli. Pierwszy raz tu przyjechałem 2 października 1945 roku. 2 października dotarłem tutaj. Rodzice już tu byli.

Maria Łuszczewska

Jechaliśmy trzy tygodnie. Przyjechaliśmy tu, szukaliśmy gospodarki, już nigdzie nie było. Bo w mieście można było mieszkać, ale mąż – z gospodarki na gospodarkę ciągnęło go. W transporcie – wszystko na kupie. Myśmy nie mieli co brać ze sobą, tylko dziecko na rękę i miskę na mycie. Od nas, stamtąd, ze Wschodu, to nie brali wiele – tu z Białorusi – tak. Jeden drugiego w drodze karmił, kto miał, to drugiemu dawał, kto nie miał… Ja pamiętam, jedna pani miała krowę, to mi dawała mleko. Przecież my nic nie mieliśmy, a tu dziecko małe. Choć ja piersią karmiłam, ale też musiałam coś pić i jeść!

Cecylia Machowina

Mąż przyjeżdżał do pracy do Krzyża. Nie mieliśmy gdzie mieszkać, więc żeśmy mieszkali w Drawsku. Tu pracował, tu dojeżdżał do pracy w magazynie, od razu z Poznania przeszedł tutaj. Jeszcze chyba jest ten magazyn, tylko nie wiem, co prowadzą, dawniej to prowadzili wszystko, odzież dla tych kolejarzy, wszystkie sprzęty, śruby, wszystko, co do parowozu potrzebne. Nazywało się to: magazyn filialny. Mąż tu dojeżdżał rowerem z Drawska, aż potem my tu dostali to mieszkanie, i wtedy żeśmy się tu przeprowadzili, i tak żeśmy kupowali to i tamto, bo tu nic nie było, wszystko było splądrowane po tych Niemcach. Albo oni zabrali, nie wiem. Jak żeśmy wcześniej poszli w Poznaniu na te poniemieckie mieszkanie, bo nam spalili wszystko, zostało tylko to, co w piwnicy – a tam były rodziny oficerów – to naprawdę było wszystko. Oni nie wiem, czym odjeżdżali, czy samochodem, czy samolotem. Jedna noc i nie było ich, i całe bloki, cała ulica. I była wanna prania ślicznie wyprana, jeszcze w wodzie. W szafach też było wszystko. No my jako dziewczyny, potrzebowałyśmy ubrań, pasowało nam coś albo nie. Jak coś nie pasowało, można było przerobić. Dwa tapczany były, sypialnia, szafy. Wiele z tego nie korzystałam, coś niecoś zabrałam, jak przyjechałam do Drawska, a właściwie tu do Krzyża.

Mirosław Ilnicki

Podróż wyglądała tak, że w niedużym towarowym wagonie jechało nas 20 osób. Niektórzy jechali z meblami, z pełnym wyposażeniem domu. Wagon był dokładnie zajęty. A ponieważ dach miał płaski, więc na dachu były przymocowane materace z łóżek, i na tych materacach się spało. Trzeba było leżeć, bo jak się podniosło, to można było gdzieś o most głową zahaczyć, jak pociąg jechał, były takie przypadki. A jak się leżało, to było dobrze. Pamiętam, ja spałem tak parę nocy, brat też tak spał. Ciężko było, ale jechało się mimo wszystko. Może trochę za długo, bo co rusz gdzieś jakieś przystanki były, bo wtedy jeszcze transporty z Polski i z Niemiec jechały na wschód. Podróż w związku z tym była bardzo utrudniona, trzeba było często stać na bocznicach. Nigdy nie wiadomo było, ile będzie się stało, przyjechało się na środek stacji towarowej albo na bocznicę, i albo godzinę, dwie się będzie stało, albo dobę, nikt nie mógł powiedzieć, ile ten pociąg będzie stał na bocznicy, zanim ruszy w dalszą podróż. Insektów w pociągu było tyle, co niemiara, i nie było jak i czym tego wytępić, bo nie było gdzie wody zagotować, obmyć się. Nawet do picia wody często brakowało. A jedzenie to raczej bym nie wspominał, bo jedzenie było czasem raz na dobę, i to niewiele, bo nie było skąd dostać. Zapasów swoich nie było, zresztą ile można było mieć chleba na zapas w czasie lata, w gorące dni w pociągu? Nie dawało się zapasów zrobić. Po prostu głód się cierpiało. Żeby dojechać do celu, cierpieliśmy głód, pragnienie i brud.

Mirosław Ilnicki

Przede wszystkim przykro było opuszczać swoje tereny. Jechało się w nieznane. Całkowicie w nieznane, nie wiadomo dokąd, gdzie i jak. Ale z drugiej strony, przynajmniej ja tak to odebrałem, tak odebrali to moi rodzice, rodzeństwo – jechaliśmy zostawiając exodus tam na wschodzie. Jak przekroczyliśmy granicę w Przemyślu, to wyglądało to tak, jakby człowieka z pręgierza odwiązał i puścił luźno. Takie psychiczne odprężenie, że tu już przyjechaliśmy w to miejsce, gdzie możemy śmiało mówić, zachowywać się śmiało i nikt nie będzie mówił, że to źle, a tamto niedobrze. Nikt nie ma prawa nas prześladować, ani napiętnować. To było bardzo wielkie.

Stanisław Pełka

Niemca już nie ma, ale gdzie mieszkać, i czym uprawiać to wszystko? Nie damy rady. Teść na wóz wsiada, ja mu pomagam, zaprzęgam, i jedziemy do Rzeszowa, do urzędu, żeby dali jakąś pomoc, pożyczkę, czy coś tam. Bo wrócić można było, jak już front poszedł, ale z czym? Ręce i podarte ubranie, bo nie było za co kupić. A urząd: – Nie damy zapomogi żadnej,  bo nie mamy. Napisali zaświadczenie, i : – Proszę jechać do Krzyża, tam są stoły ponakrywane, wszystko gotowe na was czeka, bo Niemcy uciekli. Radzi nie radzi, trzeba jechać, trzeba się wynosić z tamtego miejsca, zostawić puste, ten stary dom. Trzeba na kolej się zgłosić, wagon dostać, bo trzeba było zabrać to, co mieliśmy.

Stanisław Pełka

Na dwóch my zapłacili wagon z Olszowym, co miał przed wojną gospodarstwo w Pobiedziskach. Załadowali my to wszystko na jeden wagon, wszystko zmieściło się, choć we dwóch byliśmy –  trochę było ciasno… I nasz wagon przyczepili do transportu ze Wschodu, co jechali z Ukrainy, i przyjechali my do Poznania. Bo oni jechali tu gdzieś pod Szczecin, to wszystko, cały transport. A nasz wagon w Poznaniu już był spisany, żeby był odczepiony, do osobówki przyczepiony, i w kierunku Gniezna, bo na Pobiedziska tak się jedzie. Przyjechali my do Pobiedzisk, w Pobiedziskach wyładowali, bo on mieszkał na ulicy Guślińskiej, ten Olszowy. I jego rzeczy, i nasze rzeczy wyładowali z tego wagonu, bo on nas tam chciał zostawić. Ale jak u kogoś być? Mamy zaświadczenie jechać na swoje, a nie być u kogoś parobkiem. I przyjechali do Pobiedzisk, przenocowali, pobyli miesiąc, pobyli drugi, Olszowy się już cieszy, bo już on  przywiózł sobie konia z Rzeszowa, a my wieźli swojego też. Razem już dwa konie na polu, i sprzęt, już orze, chłopaki już orzą na wiosnę, pożyczyli siewnik, pozasiewali wszystko, ładnie pięknie, ale teść mówi: – Jak, będziemy tu zawsze? Zbliża się lato. Trzeba wcześniej poszukać coś dla siebie. Jemu jest dobrze, a nam? Zima przyjdzie i jak będziemy? Nie wiadomo. Ja parę groszy tam gdzieś jeszcze uzbierałem, i to zaświadczenie, i pojechałem do Krzyża.

Walentyna Suryn

Wyjazd do Polski, repatriacja, nie była przymusowa. Ale kto się czuł Polakiem i patriotą, to chętnie skorzystał z tej możliwości. Zapisywali się, choć niektórym rodzinom było odmawiane. Wtedy, kiedy mąż już zapisał się, no i moja rodzina w większości cała, to przyszedł taki radziecki urzędnik i mówi do męża tak, po rosyjsku, ale mówi tak: – Panie Suryn, po co pan jedzie do tej Polski? Mąż mówi: – Bo tam Polacy, szkoły polskie, będę pracował u siebie. A on mówi: – Ta stopa, która tu chodzi, będzie i tam chodziła. Tak powiedział. I myśmy to zapamiętal, i mąż potem zawsze mówił w szkole do nauczycieli:  – Ta sama stopa będzie, po co pan wyjeżdża? A mąż mimo wszystko mówił: – Ale to inaczej będzie.  – Nic innego nie będzie, to samo, co jest u nas. I było tak jak powiedział. I dlatego jechaliśmy z takim różnym nastawieniem, ja już miałam dwuletnie dziecko… To był rok 1945, a córka urodziła się w 1943 roku, wiec miała dwa lata. Byłam w wysokiej ciąży, po przyjeździe we wrześniu urodziłam. Każdy patrzył i mówił: – Gdzie ty się dziewczyno szykujesz? Tam masz domek rodzinny, tam się urodziłaś, tam rodzeństwo”. Ale moje siostry też się szykowały do wyjazdu. I wszyscy wyjechali.

Irena Wiśniewska

U nas tylko jedno co było, to ci bandyci, to nas gnębiło. To pod strachem Boga żeśmy żyli, ta noc przychodziła, to Boże, człowiek nie wiedział, czy rana doczeka. I to tak było chyba ze dwa lata, i później tatuś mówi: – Nie, to jest nie życie. I tu przed nami przyjechali jedni znajomi, tam od nas, i później oni napisali list do nas, i tatuś pojechał do nadleśnictwa, i prosił o przeniesienie. I przyjechał tu z bratem, i załatwił, i już ściągnął nas.

Irena Wiśniewska

Zabraliśmy, co się dało, no bo komu tam zostawić? Na przykład krowę mamusia wzięła, dwie sprzedała, świnię zabiliśmy, to mamusia to wszystko sporządkowała, to żeśmy zabrali, z drobiu mamusia wzięła trochę kur, indyki wzięła, i później co? Owcę jedną wzięła, bo to jeden wagon, a nas była rodzina, i trzeba było dużo rzeczy zabrać. Mebli żadnych nie, meble wszystkie mamusia sprzedała. Tylko pościel i ubranie. To i tak było dość, na jeden wagon to wystarczyło. No taki piecyk żeśmy mieli mały, rurę tatuś kupił w mieście, no i tak żeśmy tam gotowali. Tylko, jak pociąg stał, bo jak jechał, to wszystko by leciało. Na tych stacjach wodę się brało, bo jak lokomotywa wodę pobierała, to myśmy zawsze wszyscy z tego składu lecieli po tę wodę. Taka była nasza podróż. Wiem, że w Palmową Niedzielę żeśmy jechali, bo ludzie szli do kościoła i nieśli palemki, a przyjechaliśmy tutaj w Wielki Tydzień przed Wielkanocą.

Wiktoria Wysopal

Jak już wyzwolili Berlin, to my mogli jechać z obozu do domu. Każdy niby jechał na swoje ziemie, ale ze strachem, czy dojedziemy, bo po drodze mogli nas ci banderowcy pomordować. Ale jakoś dojechali my do Krzyża, i tu my byli w Krzyżu. Był tu jakiś taki PUR, to jest takie biuro dla uchodźców, przyjezdnych z Niemiec. Po Niemcach były tu wioski, była tu Huta Szklana, Brzegi, Wizany… Bo bardzo dużo ludzi przyjechało, Polaków, i tak osiedlali nas na gospodarstwach. To jak już my dostali gospodarkę w Hucie, to było dobrze.

Leonarda Bołądź

Dwa tygodnie jechaliśmy, przeszło dwa tygodnie. Ale na tej stacji, Horodziej nazywała się ta stacja, gdzie ładowaliśmy się – to kolejarz powiedział, że dwa tygodnie musimy tu czekać, zanim transport ruszy. To ja w tym czasie w jeden dzień poszłam do domu, 8 kilometrów było do nas z tego Horodzieja. Poszłam do domu, zobaczyć, co tam się dzieje. Mama została z nimi na stacji, a ja poszłam do domu piechotką, bo rowerów nie było wtedy. Poszłam do domu, weszłam do domu – wszystko zburzone. Cokolwiek zostawiliśmy –  bo bierze się ubranie, to, co lepsze, a co gorsze, to już się zostawia –  to wszystko poprzewracane było. Już ktoś był w tym domu. A potem zobaczyłam, że ruskie żołnierze są blisko. To przez okno uciekłam, i poszłam tam, do tego Horodzieja, gdzie stał nasz transport. Dwa tygodnie mieszkaliśmy w Horodzieju, w wagonach spaliśmy. Potem ruszył dopiero transport, jak już był naładowany, bo nie można dwóch, trzech rodzin wieźć, ale trzeba, żeby cały pociąg był załadowany, wszystkie wagony. Bo jeden przyjedzie, to mało czego ma – świnka, konik, wpędził to do wagonu, a jeszcze do domu po coś pojechał, to trzeba czekać na niego. Ten maszynista czy kto tam mówi, że trzeba czekać, pociąg dziś nie pojedzie.

Ewelina Kostka

Jak stali my tam, gdzie nas zawieźli – w Kostrzyniu – to matki jak popatrzyli, że tam porozbijane, ten Kostrzyn cały, to zaczęli prosić tych kolejarzy, żeby nas z powrotem wrócili. A my w tym czasie z koleżanką poszłyśmy tam na te miasto, popatrzeć. Porozbijane wszystkie budynki były. A w tym czasie, pokąd my wrócili, już te kolejarze zorganizowali wszystko, i ruszył transport. A my zostali! Boże kochany, nie wiem, co robić, płaczemy na tym peronie, stoimy, i płaczemy obydwie. Przyszedł jakiś kolejarz:    – Czego płaczecie? Mówimy, że transport nasz ruszył do Krzyża, a my zostali. On mówi: – Nie trzeba płakać, tylko poczekać, aż przyjedzie pociąg. Siądziecie w pociąg i dogonicie ten swój transport, będziecie widzieli, że stoi, i wysiądziecie. My tak i zrobili, biletów nie mieli, niczego nie mieli, bo przecież pieniędzy koło siebie my nie mieli. Siedli my w pociąg i jedziemy. Przejechali jeden chyba przystanek, widzimy, że stoi nasz transport. Myślimy: – Matko, to dobrze. Tak się znaleźliśmy.

Michał Klemens

Jak my Rosjanom w Krakowie poszerzyli tory – bo naprzód wszystkich nas lwowiaków zwołali do poszerzania torów, to był Bierzanów, Kraków, Płaszów, Prokocim – to my te tory tak poszerzali, żeby oni mogli z Przemyśla wjechać do Krakowa. Jak się to skończyło, my to zrobili, to nas wszystkich zebrali z powrotem, każdemu dali grosze, i – wyjazd na Zachód! No więc wyjazd na Zachód – było z tym różnie. Jedni jechali tu w Poznańskie, jedni jechali na Wrocław, jedni jechali tam na Zieloną Górę… Ja jako gówniarz nie miałem głosu, i tych 30 lwowiaków mówiło: – My jedziemy w Poznańskie, bo w Poznańskim najwięcej chleba, to my tam pojedziemy. Trzy miesiące wytrzymamy, a po trzech miesiącach jedziemy do Lwowa z powrotem. A ja powiedziałem:  – Do dupy! Za przeproszeniem, ale mówię jak powiedziałem. To na mnie buchli, że ja jestem wywrotny człowiek: – Ty nie masz nic gówniarzu do gadania. Mówię do ojca mego:
– Tato, nie mamy szansy, 25 lat za mało, 50 za mało na powrót. I okazało się, że tak było.

Karolina Koźlarek

Mordowali nas Ukraińcy, i my musieli uciekać tu, do Polski, swoje zostawić… Cała wioska uciekła, i nie tylko nasza wioska! Masa wiosek była polskich, i wszędzie Polaków mordowali, masa wiosek! To wszędzie Polaków wymordowali. Mówili: – Wymordujemy Polaków, to będziem mieli Ukrainę!

Karolina Koźlarek

Nasza wioska na pięć transportów wyjeżdżała, bo to duża wioska była, ile wagonów było! Kiedy kto się mógł załadować, to jechał. Wszystko wyjechało do Tarnopola, i ludzie przyjęli nas, i my też tam u jednego Ukraińca byli w Tarnopolu. Ale to dobry człowiek był, przyjął nas, taki dobry był. Potem tato patrzył: jak są wagony, jak szybko się załadował, to pojechał, a jak przyszedł za późno, to już pełne były i się nie załadował, trzeba było czekać znów na transport. Jak nas tak mordowali, to już ludzie sami chcieli jechać, i koniec. Bo wprzód mówili, żeby się wyprowadzać, to nikt się nie wyprowadzał.

Karolina Koźlarek

My mieszkali w Tarnopolu chyba ze dwa miesiące, zanim te wagony podstawili. Jaką drogą my przyjechali tutaj– teraz już nie pamiętam, jak my jechali, przez Warszawę? Ale chyba przez Warszawę, przez Kraków nie. Przyjechali my na polską stronę, jak nas postawili na boku, nie było parowozu, to chyba więcej jak tydzień stali my. A później, jak już ruszyli, i jechali my, to chyba w Warszawie 1 maja był, urządzali pochody i my to z wagonów widzieli. Żyli my z tego, co z domu zabrali. Mama jeszcze napiekła w piecu bułek – bo to w domu nie było duchówki, że tam trochę upiekł, trzeba w wielkim chlebowym piecu było palić. No i mama takich bułek napiekła, takie piękne bułeczki były, taki woreczek nieduży, że to na drogę będzie. I w Tarnopolu zostawili my to w takiej komórce, bo tam nie wyschnie, powiesili, i ukradli nam! Bo tam w drugim mieszkaniu tacy ludzie mieszkali, co 16 dzieci mieli, i to chyba dzieci te bułki pokradły. Ino potem było do jedzenia tego chleba, co kupiło się, a już my nie jedli tych bułek upieczonych. Jedli to, co mieli – chleb, i marmoladę nasmażyli ze śliwek, bo my mieli węgierki, to tej marmolady na chleb posmarowali. A nie było pieniędzy, żeby tam gdzieś coś kupić. Nie było, to koniec był! Jak parę groszy mieli, to na co inne trzymali, na gorszy czas. I tak my jechali.

Karolina Koźlarek

Gdzie my chcieli, tam mieli nas zawieźć! A w naszym transporcie nasz sąsiad jechał, a on kiedyś za Polski był komendantem, i on się chował, jak Ruscy przyszli, bo by jego na Sybir wywieźli. I my jechali w jednym transporcie. To on kierował, gdzie my pojedziemy. Wszyscy mówią: – W Jeleniogórskie! Tam będziemy jechać. On mówi: – Nie! Tam są góry. Tam mi się nie podobało. Jedziemy do Krzyża. Bo on jak był kiedyś komendantem, to pewnie tędy przedtem jeździł, i on tak się orientował. I jednak tu lepiej jest, bo takich wichur nie ma, tam się ludzie skarżyli.

Zofia Zurman

W naszym domu w Drawsku gospodarza córka wychodziła za mąż, i oni chcieli to mieszkanie. I tam w Drawsku nie mogli my nigdzie znaleźć dla siebie mieszkania. A tu taki był pan Lala z Drawska, i on tutaj w tej gminie rządził mieszkaniami. Przecież my mogli być prędzej tu przyjść, przecież my sobie mogli gdzieś jakiś dom sobie zająć! Kiedy mój tata, on był bardzo taki porządny, cudzego nie chciał. Mówił: – Pamiętacie, jak was Niemcy wyrzucali, jak żeście płakali? A teraz mam iść na cudze miejsce? I dopiero potem tu nam dali to mieszkanie, w dwa tygodnie się ojciec sprowadził i zamieszkaliśmy tam na dole.

Zdzisław Szostek

Wtenczas jak wróciłem z więzienia UB, to był marzec. W styczniu mnie aresztowali, w marcu wróciłem, i tylko tydzień byliśmy tam jeszcze! Na pociąg – piechotą! – do Chotyłowa, i wyjeżdżamy, bo już można było się osiedlać. Jedziemy na Zachód! Uciekłem stamtąd, jak tylko mogłem! Z tatusiem tu najpierw  tutaj przyjechałe, miejsce sobie znaleźliśmy, wróciliśmy z powrotem, tatuś został w Białej Podlasce załatwić wagon, a ja piechotą do domu, uszykować się. Piechotą wróciłem, potem tatuś przyszedł, żeśmy to wszystko w tygodniu czasu zmobilizowali, znaleźli skrzynie, to wszystko pobrali, krowę z sobą wzięli, dwoje świń, drób, psa, kota. I tatuś miał znajomości na drugiej wsi polskiej, poprosił tych znajomych, furmankami przyjechali, bo ja wiem, z osiem furmanek było, załadowali to wszystko na furmanki, i przyjechaliśmy do Chotyłowa. W Chotyłowie to wszystko załadowali na pociąg, na wagony, i pojechaliśmy.

Zdzisław Szostek

My musieli wyjechać. Żeby my nie wyjechali stamtąd… Bo już tam tymi terenami ta Armia Powstańcza Ukraińska zawładnęła całkowicie! Urząd bezpieczeństwa tam już nie przyjeżdżał, aż później, jak już Rzeszowskie wysiedlili. Ale to my już byli tutaj. Tam już u nas trupy były w lesie. Oni ćwiczenia w lesie robili. W takich zagajnikach – sam smród. Oni mordowali, policjanta chwycili gdzieś z sadu, przyciągnęli do lasu, i zamordowali w lesie! Ludzie jeździli, kobiety mężów szukały, mężowie kobiet szukali, furmankami jeździli, pytać się, może ktoś widział – ale kto tam widział! Oni magazyny swoje z bronią mieli, z żywnością. Tam strasznie było – pies zaszczekał – duszy w człowieku nie było. Idą! A tutaj potrzebowali leśników na Zachód. Nie było na co czekać!

Zygmunt Wojciechowski

Rosjanie już nacierali, trudno było już po prostu siedzieć, bo wojska było mnóstwo. Z matki strony mówili, że miała jakiś znajomych właśnie w Bochni, i tam myśmy się zatrzymali, w Bochni, a mieszkaliśmy dwa kilometry od Bochni, w Chodynicy koło rzeki Rawa. To gdzieś tak w maju było, w 1944 roku. Pojechała babcia, matka matki, potem był wujek, brat matki, to także rodzina. Ale brat matki zatrzymał się koło Rzeszowa, tam wysiedli i tam był do wyzwolenia. On lubił handlować końmi, i miał dobre konie. Jak przyszło  wyzwolenie, jak Niemcy już odeszli, to zapakował rodzinę na wóz i wrócił, jak to się mówi, na ojcowiznę – i tam został. Jechaliśmy pociągiem towarowym, jak Pawlaki, koń człowiekowi w mordę zaglądał – bo konia można było jednego wziąć i krowę. No i my wyjechali. Zanim się załadowali – gdzieś tak koło południa to było, gdzieś na drugą byliśmy we Lwowie – to zatrzymali transport na bok, bo trzeba było przepuścić transport wojskowy ze wschodu. A w tym czasie, zanim ten transport przeszedł, Rosjanie zaczęli bombardować. Ten transport zaczęli po prostu bombami walić, tak, że dopiero my na wieczór wyjechali, zanim usunęli usterki i tak dalej. Bo to końmi ciągali wszystko – to jeszcze artyleria konna była. A Lwów, piękny dworzec był, to się kopcił jeszcze, jak my wyjeżdżali. I gonili nas, kazali z wagonu wysiąść, taki jak tam był niby most, i wszystkich ludzi z tego transportu tam zgonili, a sami pilnowali przy wejściu i krzyczeli, że gdzieś tam bomba padła. Niedaleko tego mostu, tego tunelu, gdzieś tam upadła bomba, bo ten podmuch do nas wszystkich doszedł. Oni rzucali tak zwane świetliki, że to było widać, w którym miejscu trzeba atakować. I to wisiało w powietrzu, jak choinka wyglądało. Artyleria przeciwlotnicza strzelała na okrągło, ale w nocy nie było widać. Wtedy to z dwie godziny było to bombardowanie. Potem my już wyjechali ze Lwowa, Rzeszów, Przemyśl. W Rzeszowie matki brat wysiadł, a my dalej kurs na Kraków, i przesiadka w Krakowie. W Krakowie myśmy wysiedli, bo pociąg szedł aż do Bochni, to my do Bochni.

Maria Kmieć

Raptem przychodzi 1945 rok, koniec wojny. Zagospodarzyli się Rosjanie, czyli Związek Radziecki, i teraz trzeba myśleć. I teraz całe szczęście , jakoś porobiło się, i wyjazd do Polski. Mama już była do pierwszego transportu zapisana, ale musiała udowodnić, że jesteśmy Polakami, bo oni mówili: – Jesteście tu urodzeni, to jesteście Białorusy. A mama: – Nie, bo my Polki. Musiała kilka razy na komisję stawać, z papierami udowadniać, gdzie urodzona, skąd ojciec pochodził. Bo ojciec mamy pochodził gdzieś spod Piotrkowa Trybunalskiego. A tutaj dziadek im kupił w Chorążyszkach dom i ziemię, i dlatego mama musiała udowadniać, że mama jednak pochodziła z Polski, i ojciec pochodził. I tak zezwolenie dostaliśmy. Bo tak to bylibyśmy zginęli – mego taty brat był w Legionach, a takich w pierwszej kolejności wywozili.

Stanisław Kita

Nie trzeba było nawet szukać pracy, bo wyszło ogłoszenie, że metalowcy mają się zgłaszać. A my byliśmy przyzwyczajeni do tej cholernej żelaznej dyscypliny. I dostałem przydział tu do Krzyża. To było na przełomie marca i kwietnia 1945 roku. Tu jeszcze wieczorem od Kostrzyna nad Odrą to kawalerię było słychać, jak był taki spokojny, cichy wieczór, to grzmiały te armaciska, aż się szyby trzęsły. Dostaliśmy bezpłatne bilety, i kazali nam się tu zgłosić do władz kolejowych, w głównym budynku dworcowym.

Anna Marcinkowska

Myśmy się spotkały z panią Linkową – pani Brzezińskiej mamą – na Łazarzu, na rynku, ona mówi: – Słuchaj, byłam w Krzyżu. Ja mówię: – Co ty, przecież tam wojna jeszcze! – Nie, już jest spokój. Rusoki chodzą, jest ich dosyć, ale już raczej spokój taki. A kolejarze muszą pracować, bo kolej idzie do Krzyża, i z Krzyża do Poznania. I potem zaś już te tory kontrolowali, naprawiali na Szczecin, i już pociąg potem szedł na Szczecin,  najpierw szedł pociąg do Choszczna. Nie było, żeby tak dostać takich robotników. Każdy chciał być panem, tylko panem. A robić, żeby te tory poukładać, śrubami pościągać, żeby te szyny były bezpieczne – to nie było takich robotników, nie było można otrzymać takich. Musieli im wielkie stawki obiecywać, żeby oni pracowali. Ale nie chcieli pracować. Po każdej wojnie wielkich ludzi robią z biednych, takie jakieś jest przysłowie. I ona mówi mi: – Ja jadę! Ja pytam: – Kiedy? Ona mi wtedy mówi, kiedy jedzie, a na rynku Łazarski myśmy się spotkali, bo ona też tam w dzielnicy łazarskiej mieszkała. I mówi: – Mój Franuś już tam jest, od dawna. A ja mówię:  – A mój mąż taki chudy, wysoki. Ona: – A już wiem! Bo jak byłam, to Franuś mi przedstawił, jakiś Antoni Marcinkowski. Ja mówię: – To mój mąż, bo ja się tak nazywam. I ona mówiła, że jedzie, i ja się też postanowiłam zabrać tam  z nią.

Marian Kosiński

Skończyła się wojna 8 maja, a 12 maja myśmy wyjechali z Austrii. I jechaliśmy bykiem jednym do Wiednia, 80 km. Bo jak Ruski przyszli do tego majątku, to oni wszystkie konie zabrali na wojnę, tak, że ani jednego konia nie było, a byki byli. Przyjechaliśmy do Wiednia, byka zabrali na mięso dla wojska, a dali nam parę koników. Ja nieraz śpię, to sobie zawsze o tych konikach marzę! Żeśmy jechali jeszcze 25 km tymi konikami z Wiednia tam, gdzie żona pracowała, pod Baden. I tam nas Ruski kierowali: – Tu, do tej wsi! I w tej wsi też był majątek duży, i tam myśmy przyjechali, te konie zabrali, a nam kazali siedzieć. Zawieźli do Niemców, do mieszkań, i tam jeden miesiąc w jednej wsi mieszkaliśmy, drugi miesiąc w drugiej, bo to transporty, kolej, wszystko pobite, nie było ruchu. Potem po dwóch miesiącach przyszli już Amerykanie, dali te amerykańskie samochody, stobekiery się nazywali. Wszystkich nas tam zwalili, po dwie, po trzy rodziny do samochodu, i wieźli aż nas pod Lwów, przez całe Czechy, przez całą Polskę, do Sudowej Wiszni. W Sudowej Wiszni nas zwalili, i stamtąd nam kazali jechać na Odessę. I my pojechaliśmy na Odessę, i tam znowuż, pamiętam jak dzisiaj, wyszedł porucznik, i pyta się, po co my tu przyjechali. – Nam kazali. To mówi: – Teraz wracajcie z powrotem, skąd jesteście? No to my teraz kto gdzie, kto dokąd, do domu! Na węglary, na węglówki, i jechaliśmy z Odessy przez Rumunię i Białoruś, i kierunek Dubno, do domu. Przyjechaliśmy do Dubna, na wieś tam nie pójdziem, bo to wszystko popalone, Niemcy popalili, koniec. Jeszcze kuzynka była trochę dalsza, ona była Polka, ale drugi raz wyszła za Ukraińca. I myśmy tam poszli, i tam może – już nie pamiętam dokładnie – dwa czy trzy dni siedzieli, i odnalazł się matki brat. I my poszli do matki brata, tam myśmy chyba jeszcze trzy miesiące byli, w kołchozie robili, my, ja, siostra, matka, i ojciec, bo brat, ten, co z nami był, to w Austrii zginął. I po tych trzech miesiącach uciekaliśmy, to znaczy już wyjeżdżaliśmy, był ostatni transport Polaków zza Buga do Polski. I my z tego skorzystaliśmy, ostatnim transportem, 21 grudnia wsiedliśmy w pociąg. Wagon podstawili jeden, i nas w tym wagonie były chyba trzy rodziny, bo więcej nie mogli ładować. I do Polski! W bydlęcych wagonach! I „Lulajże Jezuniu” zaśpiewaliśmy w Lubaniu Śląskim. Dowiedzieliśmy się w Lubaniu, że mego ojca rodzina mieszka w Legnicy. To my z powrotem do Legnicy. Ani jeść, do picia była woda, ale jedzenia nic! Zmarzłe ziemniaki na Wigilię! Bo nie mieliśmy nic, jak przyjechaliśmy z Rosji, goło i wesoło! To było życie, nie było takie luźne! I przyjechaliśmy do Legnicy, i w Legnicy dopiero rozsiedliliśmy się w jednej takiej chatce, potem znaleźliśmy drugą taką gospodarkę, taka ładna, ja o tej gospodarce jeszcze teraz marzę. Czemu ojciec rzucił tę gospodarkę i przyjechał tu, na dziadostwo? Ojciec, jak przyjechał tu, już nie chciał gospodarki, miał dość Stalina. Bo wiedział, że Stalin będzie kołchozy robił, i robił! A ojciec wziął tylko dwa hektary, taką działeczkę, kartofli trochę posadzić, ziarnka trochę dla kur, żeby coś było. Były gospodarki, mógł wziąć, ale my nie chcieli! I tak taka podróż była, od 20 maja, jak wyjechałam z Austrii, to na Sylwestra dopiero położyłem się w łóżku tam w Legnicy. Cały czas w podróży, nie w swoim!