Fragmenty do słuchaniaFragmenty do czytaniaMój ojciec doszedł tu do Lubcza, nikogo tu nie było, zobaczył, jakie tu pola, zobaczył taką ładną oborę, stodołę. A te dwa budynki były pod słomą, jeden i drugi. No, mówi: – Dom jak dom. Ale mieszkać można, wszystkie belki mocne, ściany. No i tu wybrał i poszedł do tego PUR-u, ten człowiek tam pyta: – I co, znalazł coś pan sobie? Ojciec mówi: – Znalazł. – To przebieraj się tam. To szybko wóz był rozłożony, bo w wagonie nie stał, raz-raz złożyli, konie mieliśmy dwa, potężnego konia do woza, krowy za tym, przyprowadzili, krowy do obory. A za stodołą to było sześć kopców poniemieckich kartofli zasypanych. To krowa wyszła do kopca, stanęła, no i jakoś nie zauważyli, że może się zadławić krowa kartoflem, i tam zostanie. Łyknie niepogryzioną, stanie jej w przełyku, udusi się, i trup! No ale tu przyjeżdża Ruski i mówi: – Poczemu wasza korowa tam w kartoszkie? A matka mówi: – Gdzie ty ją widział? No wychodzą, faktycznie, musiała łańcuch zerwać! Z mieszkania na ekspedycji towarowej przenieśliśmy się na ulicę Marchlewskiego numer 16. To był taki dom bliźniaczy, parterowy. Mieszkała tutaj jedna pani z dzieckiem, po pewnym czasie się ona wyprowadziła, bo znalazła swoją rodzinę koło Wrocławia. Myśmy zajęli cały dom. Na dole trzy pokoje, kuchnia, i na strychu mały pokoik. Po pewnym czasie żeśmy się dowiedzieli, że można mieszkanie wykupić. Mąż złożył wniosek, sąsiad też. Mąż wykupił mieszkanie ze zniżką, zapłacił tylko 25% ceny, ponieważ był pracownikiem państwowym i był wojskowym, brał udział na wojnie. Sąsiad płacił 75%. Zgodnie myśmy żyli z sąsiadami, dobrze było. Powierzchnia połowy wynosiła 1000 metrów kwadratowych, ładne podwórko, ogród, drzewa. Ciężko było początkowo, bo zarobki były małe, kupić nie można było nic, bo nie było ani materiałów, ani nie było butów – trzeba było gdzieś wyjechać dalej. Ale myśmy z mężem jakoś tak radzili. Trzymaliśmy sobie kurki, świnki, owce. Wydzierżawiliśmy kawałek pola z urzędu, żeśmy sadzili ziemniaki. Jesienią jeździliśmy na wykopki do PGR-ów, to się zawsze zarobiło trochę ziemniaków dla świnek. Było czym karmić, jak się zabiło, było co jeść. Trzeba było sobie jakoś radzić. Do lasu na jagody, jesienią na grzyby, także grzybów można było sobie nasuszyć. Tak, że jakoś myśmy sobie radzili. Ci, co przyszli ze Wschodu, ci byli mądrzejsi. Bo oni pozajmowali zaraz – bo oni byli przed nami już, a tam też musieli wyjeżdżać – oni pozajmowali prywatne domy, co były po tych Niemcach. Ulica Daszyńskiego, Kościuszki, Marchlewskiego, tam te wszystkie, co były stare domy, to oni sobie pozajmowali. I dobrze zrobili poniekąd, bo już mieli swoje. Mąż nie chciał iść za daleko, bo mówi: – Do pracy daleko, a w nocy mnie wołają, często-gęsto, więc lepiej tu gdzieś bliżej. Ja mieszkanie w Krzyżu zdobyłem w taki sposób, że taki starszy człowiek stale stał tu koło furtki. No i patrzę, że ten Niemiec tu siedzi tak koło tej bramki, się zgadaliśmy, a on mówi, żeby mu jeść dać, bo nie ma gdzie kupić. A że ta, co gotowała na kolei, pani Łucia, to sąsiadka moja była, to ja mówię: – Pani Łuciu, nalej mi pani trochę tej zupy więcej, bo tam taki stary człowiek jest. Przecież to trzeba mieć sumienie, przecież ja tam do nich nie miałem żadnego żalu! Taka zawierucha wojenna jaka była, taka i była. I on był bardzo wdzięczny, ten człowiek, zawsze czekał, kiedy ja przyjdę z tej pracy. I mówi do mnie po imieniu: – Wiesz co, przeprowadziłbyś się do mnie, bo ja sam jestem, a chcę wyjechać też do Reichu. Do Reichu – to wiadomo, o co chodzi. Ja z początku się bałem. Człowiek 18 lat miał, to sobie myślałem, kurcze pieczone, jeszcze w nocy mnie udusi. No ale przyszedłem. Szwagier mówi: – Ja tam w nocy zobaczę, czy jeszcze będziesz żył. Bo szwagier tu pod piątką mieszkał. Ale spokojnie. W końcu on mówi do mnie, że będzie wyjeżdżał, do Niemiec jedzie. To nie było jego, ten dom, tylko to było jego siostrzeńca, ten domek taki parterowy. Ja mówię: – A gdzie jest właściciel? On odpowiada: – Zdezerterował z wojska, i go esesmani rozstrzelali, a jego żona wyjechała. Czyli tam nie było nikogo, kto by ten domek chciał. No i załatwiłem mu, ze wziął sobie jedzenia, załatwiłem mu taki wózek na rzeczy. Niemcy się bardzo kochali w takich, jak u nas mówili w poznańskim, „drabiastych” wózkach, drewniany, cztery kółka, dyszel. To sobie wziął taki młynek, to co chciał, to sobie zabierał, bo tego było tu dosyć wszystkiego. Tylko, że jak my przyszli, to już w tych sklepach było poszabrowane, o tym nie było co marzyć, żeby coś znaleźć. Ale nie w tym rzecz. I go na ten wózek załadowałem, i gość pojechał do Niemiec, i ślad po nim zaginął. Nie wiem nic. Powiedział mi, że będzie pisał, i nie pisał. Nie wiem, co się z nim stało. Ale on był w wieku już ponad sześćdziesiąt parę lat, a może i siedemdziesiąt. No i to się tak stało, że ja do dzisiaj mieszkam w tym domku. Na początku był tu niejaki pan Lala, który z panem Wawrzyniakiem – on był z Poznania, Jasiu Wawrzyniak – przydzielali mieszkania dla kolejarzy. Oni już wiedzieli, że na Krótkiej to mają być sami kolejarze, na Świerczewskiego mają być kolejarze, tu te domki to mają być kolejarze. No ale to nie było tak pojedynczo. Ja przyjechałem, i ten pan Lala czy pan Wawrzyniak Jasiu świętej pamięci – obydwóm niech ziemia lekka będzie, bardzo porządni ludzie – pomogli mi z mieszkaniem. To było tak, że człowiek przyszedł tutaj, i chciał mieszkać, to klamkę wyciągnął z drzwi, żeby mnie Ruski nie wszedł, ale pani wyszła, przyszedł drugi, klamkę też miał, otworzył i już mieszkał. I trzeba było szukać drugiego mieszkania. Ale jakoś to się zaaklimatyzowało w tym Krzyżu.
W tym mieszkaniu były już trzy rodziny osadzone, a nas jak przywieźli, to dali tam, gdzie teraz – po sąsiedzku. Nas też się liczyło dwie rodziny, bo ja była z mamą, siostra z mężem i z chłopakiem, i jeszcze jedna siostra była z dziećmi. To też trzy rodziny. Jak tam nas osadzili, to tu bardzo się kłócili. Trzy rodziny – Kołodyńscy, Miśkiewicze i Jaworscy, kłócili się. I przyjechali z PUR-u, oni tu się wywiedzieli, jakieś tam skargi były czy co, i oni wzięli i rozsadzili ich. Mówią – Ta zgodna rodzina przejdzie tu. Znaczy my. A Jaworskich posadzili tu w tym mieszkaniu, znaczy obok, a Miśkiewiczów i Kołodyńskich dali jeszcze dalej, jeszcze przez jeden dom, do trzeciego domu. Tam dwie rodziny dali, też był duży dom. Dostaliśmy później, bo przywozili takie cielne jałówki i rozdawali rodzinom po jednej takiej jałówce cielnej. To dostaliśmy taką cielną jałówkę. Później gdzieś pojechaliśmy do wioski za Krzyżem, do Drawska, tam w Drawsku świnki kupiliśmy sobie, i tak pomału jakoś było. Zboże było pozasiewanie, to po Niemcach zostało pozasiewane, to razem zbieraliśmy z sąsiadami. Dostaliśmy z tej UNR-y konie, to my dostaliśmy konia, szwagier dostał konia. Sprzęgali się i tak pracowali razem, pokąd później każdy doszedł do swego. Na początku po jednej krowie przywieźli, my potem spłacali ratami tę krowę, znaczy z UNR-y to robili. No to dostaliśmy po jednej krowie i ratami spłacali ich. I z tych krów rozprowadziliśmy sobie. Dostał szwagier krowę i my dostali krowę, każdy miał swoją oborę. Ja pamiętam, jak żeśmy tu tylko przyjechali, już tych Niemców nie było, tu była piękna obora, tu gdzie siedzimy teraz, a my żeśmy mieszkali pod słomą. W tym samym roku przyszedł taki człowiek po wojskowemu, taki z Białorusi, znajomy, przyjechał tu i nie miał gdzie mieszkać. I przyszedł nas stąd wywalać. – Wy krowy nic nie macie, wy tego, owego. I chciał, żeby nas wywalili stąd. I tu niektórzy mówią: – Co, ty będziesz mu ustępował? A nigdy w życiu. To było kilka dni, parę dni tak było, koniecznie chciał nas wywalać, gdzieś dalej, a on tu chciał mieszkać. Nic nie mieliśmy. Tak się chodziło po sąsiadach. Tu sąsiad Pietruszyński miał konia, a mój mąż umiał robić szewstwo, to mu buty naprawił, a ten konia dał, to żeśmy sobie zrobili tak pomału. A potem żeśmy dostali krowę na UNRR-ę, to trzeba było ją spłacać później. Krowa była cielna. A potem za jaki czas już nie wiem, dwa lata, z rok, konia żeśmy też dostali na UNRR-ę. To już żeśmy mieli swoje, i tak pomału żeśmy gospodarzyli. A mąż jak przyjechał, to on pierwsze szukał skrzypiec, bo on był muzykantem. Bo tam mu banderowcy zrabowali. No i tak chodził, grał po tych weselach, ile to on ludzi pożenił… Zmieniali się jacyś przybysze. A tu za ścianą to przyszła babcia z dziadkiem, którym Ruscy zajęli gospodarstwo, to oni z Grodna przyszli. Przywieźli ich w tych transportach, co jechały. I następny dom tak samo – z Wilna. Też transportem przyjechali. Tam swoje dobytki mieli, nie wiem, w skrzyniach, w rozmaitościach. Żeby dostać dom, trzeba było iść na prezydium. Pierwszeństwo mieli ci, którzy przyjeżdżali, jak ta babcia z Grodna, i tamta z Wilna za nią, to repatrianci się nazywali. A myśmy byli tutejsi, można powiedzieć. Ja mam wszystko kupione w Poznaniu, bo to pod Poznań należało. Żeśmy odpłacali za ten dom pięć złotych miesięcznie przez pięć lat. Przez pięć lat żeśmy płacili, mam wszystkie papiery w kopercie zaklejone, te wszystkie kwity od pięciu złotych, bo to w razie czego się przyda. Jak przyjechaliśmy do Krzyża, mieliśmy jechać dalej. Ale pamiętam, że gdy do Krzyża transport przyjechał, brat mój, świętej pamięci, był kierownikiem transportu, poszedł do tego urzędu repatriacyjnego w Krzyżu na stacji i tam spotkał znajomych z naszych stron, którzy już tutaj byli. Przywitali się: – Jak ty jesteś tutaj, z kim, co i jak? On opowiedział, że jest cały transport, i że on jest kierownikiem tego transportu i jadą dalej do Stargardu. W tamtą stronę mieliśmy jechać. Przyszli tamci znajomi, nawet nazwiska ich pamiętam: Jaworski, Mundziakiewicz i Turzański. Przyszli, przywitali się serdecznie, bo to ojca dobrzy znajomi byli. Serdecznie się przywitali, zaraz na stację do dyżurnego poszli. Wagon ten wycofany został z ruchu na bocznicę, wyładowali nas i zabrali do Brzegów, bo tam mieszkał ten Turzański, Jaworski tam mieszkał. Mundziakiewicz mieszkał na Wizanach. Zabrali nas tam i w pierwszej chwili zamieszkaliśmy z sąsiadem, współtowarzyszem podróży, do sali nas dali z tymi towarami i jedną krową. Ta krowa później zdechła, bo nie nadawała się do tych warunków klimatycznych. Myśmy zamieszkali tam, już zdawało się, że jest w porządku, ale po 3 tygodniach trzeba było szukać miejsca konkretnego. Tutaj było wolne i tu się sprowadziliśmy. Tak do tej pory tu mieszkam. Mieszkaliśmy w Brzegach w sali widowiskowej. Potem ojciec i siostra pieszo wybrali się w poszukiwaniu domu i ten dom tutaj znaleźli. Byli do tego jeszcze sąsiedzi, współtowarzysze podróży, tak, że dom był podzielony na pół. Na jednej połowie mieszkali ci współtowarzysze podróży, na drugiej moja rodzina zamieszkała. Po uprzątnięciu brudów, po trzech dniach przeprowadziliśmy się tutaj. Trzeba było dokładnie odkazić dom, bo choroby dawały znać o sobie. Na podwórzu były żłoby, gdzie były końskie stanowiska i leczenie koni. Też żłoby były na podwórzu, gdzie były konie wiązane, karmione, czyli inaczej mówiąc była lecznica zwierząt. Wśród zwierząt panowała również choroba zakaźna. Kiedy ustąpili Rosjanie, to po oczyszczeniu tych wszystkich nieczystości, przeprowadziliśmy się tutaj do gołych ścian. Nie było ani mebli, ani żadnych urządzeń, ani żadnych maszyn. Nic kompletnie nie było. Nie było nawet chleba, ani zboża, żeby mąkę zrobić na chleb. Nie było nic kompletnie. Dopiero od Ruskich kupowało się żyto. Ojciec to jakoś śrutował, początkowo na żarnach, bo jeszcze były poniemieckie żarna tutaj. Później prąd już doprowadzono, to śrutownikami ludzie śrutowali zboże i tak piekli chleb. A ojciec niezależnie od tego robił bimber, sprzedawał Ruskim, i tak brat kupił od Ruskich konia i uprząż. To już było pierwsze gospodarstwo. Krowa, którą przyprowadziliśmy tutaj, zaraz po 3 miesiącach padła, bo choroby ją zaatakowały i nie przeżyła. Lekarzy nie było, ani lecznic nie było dla zwierząt. Pierwszym lekarzem w Krzyżu przez prawie rok czasu, nie rok, 8 miesięcy, był felczer weterynarii. Był bogiem i panem w Krzyżu. Leczył ludzi, rwał zęby i zwierzęta leczył. Był wszystkim. O badaniu mięsa wówczas nikt nie myślał. Ludzie bili zwierzęta i to co bili, nie badali. Świń nie było w ogóle na tym terenie i jeździli ludzie aż za Warszawę i stamtąd sprowadzali świnie do chowu. Konie kupowali aż w Kieleckiem. Przywozili wagonami do Krzyża, żeby było czym orać i pole uprawiać. Bydła, poniemieckich krów kilka było, to tak rozprowadzali, latami to trwało, że się rozmnożyło bydło. Później w 1947 roku zaczęły nas wspomagać kraje zachodnie, szczególnie Ameryka, przysyłając tzw. „unrowską” zapomogę w postaci krów, koni i paczek odzieżowych i żywnościowych. To było popularnie nazywane „UNRA”. I tak ludzie się powoli zagospodarowywali. Meble trzeba było szukać gdzieś po szopach, nie wiadomo, gdzie, po opuszczonych gdzieś często domach, po zawaliskach powojennych. Ściągało się tak meble i umeblowanie było takie prowizoryczne. Każdy mebel od innego wykonawcy, inaczej robiony. A niekiedy były praktycznie jeszcze z desek zbijane łóżka, żeby było na czym spać, bo nie było nic. Przyjechałem tu do Krzyża, przenocowałem w szkole, a na jutro wyszedłem tu na Łokacz. Nie ma nic tutaj. „Stoły ponakrywane”, myślę sobie, wszedłem do domu, podłogi nie ma żadnej, drzwi nie ma, w drugiej części coś jeszcze zostało. A gdzie indziej – tylko piach. A które nie wyrwane były deski – to kupa pierza, ktoś porozrywał pierzyny i powysypywał te pierze. Kupa tego była nasypana. I tak to mieliśmy „stoły nakryte”… Może były te stoły nakryte, ale Drawsko jest blisko, oni tu najpierw przyszli i wszystko pościągali. I tak było, jak przyjechali my tutaj w maju 1945. Stodoły stały bez drzwi. Ale już dobrze było, bo wjechali my z wozem do stodoły, konia do chlewa zaprowadzili, przed deszczem ukryli, przed Ruskiem była ochrona, żeby nie ukradli, bo jeszcze chodzili Ruskie… Sami my spali w stodole, słoma była, bodaj na suchym się było położyć. A na następny dzień oczyściliśmy jeden kąt. Poszedłem szukać drzwi, żeby jeden pokój dla teścia uszykować, i dla nas, bo już było w tym czasie dwoje dzieci, żeby zabezpieczyć to. A ja dyżur musiałem trzymać dookoła. Ten dom – to ojciec taki zapobiegliwy był. Jak tylko się tutaj sprowadził, troszkę mieszkaliśmy i już załatwił tak, że kupił ten cały dom, bo to są dwa mieszkania, brat u góry mieszkał. I spłacone, i w książkach wieczystych, i wszystko jest tak załatwione, żeby mu tu Niemcy nie weszli z powrotem. Przyciągnęli nas do Kuźnicy, bo tu pociąg chodził Krzyż-Wałcz, a z Kuźnicy to już końmi, wozem tam nas zawieźli. Pamiętam, piękny dzień był, słoneczny, tak cieplutko. A myśmy jako dzieci – góry zobaczyli! My gór nie widzieli, bo u nas nie było gór, my lasy, lasy i jeszcze raz lasy znaliśmy, ale gór nie było, jezior na przykład też nie było, były rzeki, a jezior nie było. Jak ktoś miał jakiś staw prywatny, to w swoim polu, w swoim ogrodzie. A u nas tu górka z tej strony, tośmy każdą wolną chwilę lecieli na góry, bo to była radocha dla dzieci, czy na sanki, czy tak. Te jeziora to jak morza wyglądały! Zabrali my kojec kur, to przywieźli tutaj, to tak się wszystko przydało. Krowy puścili po łąkach, pełno mleka, kury się niosą. A świnie pobili, to tłuszcz w garnkach… Tylko, że nie było zamrażarek, ani niczego, to się psuło. Smalec w garnkach… Wszystkiego było. A tu jak żeśmy przyjechali, to w piwnicach kartofle były, tylko brać. Na polach były kartofle posadzone, ale nic nieobrobione. A kapusty nigdy nie było, bo to Niemcy już wszyscy pojechali, i nie obrobili. Jakiś parę starych Niemców było, w takim wieku jak ja, młodszych, takich ledwie-ledwie. I później i te Niemce zabrali, po jakimś czasie. To w jednej izbie gdzieś tam byli wszyscy. Wszystko w tych domach było, maszyny, naczynia, wszystko. Niemcy nic nie mogli z tego zabrać. Tapczany, szafy też były. Tak prawdę powiedzieć, to tu były domy lepsze, ładniejsze. U nas mniejsze były domy, z drzewa budowane, a tutaj były z cegły, lepsze domy jak w naszych stronach. U nas nie było maszyn rolniczych, bardzo mało ich było. A tu było dużo maszyn. Niektórzy z naszych ludzi to gdzieś tam wywozili je, po wioskach sprzedawali, brali pieniądze za to. Widziałam, że tam jeden człowiek wywoził to gdzieś tam do centralnej Polski, czy gdzie to on wywoził, i sprzedawał. Na początku myśmy mieszkali tydzień czasu u szwagra naszego, Witkowski się nazywał, w tamtym Łokaczu. Matka chodziła do PUR-u, do gminy, żeby jakąś gospodarkę znaleźć. I znaleźliśmy ją, mieszkaliśmy jak się idzie nad jezioro, w tamtym Łokaczu, ostatni domek po lewej stronie. Teraz tam mieszka Duszkiewicz. Stodoła była spalona, stajnia była. Jak już ojciec wrócił z wojny, to mówi:– Jak my bez stodoły, gdzie będziemy to wszystko składać, zboże, siano? Musimy szukać gospodarstwa. Jak już po wojnie, ojciec wrócił, wtedy znaleźli w Lubczu gospodarkę, i stąd wyjechaliśmy do Lubcza, zamieszkaliśmy, i mieszkaliśmy tam do 1949 roku. W 1949 roku wyszłyśmy za mąż tutaj obydwie, w Łokaczu, było wesele razem, siostry i moje, i po sąsiedzku mieszkamy. Koło starej szkoły, tam, gdzie teraz jest liceum, to my jeszcze trzy tygodnie siedzieli, zanim mieszkanie się znalazło. I jakie mieszkanie? Na tamtej połowie już mieszkał pan Świeca, z Polski, a ta połowa była pusta. A nie było gdzie się osiedlić, były gorsze domy, takie pozawalane. I my siedli tutaj. I też niedobrze, bo nas dwóch było. Nic dobrego my nie znaleźli. A tato mówi: – Aby dach nad głową! Bo my może pojedziemy zaraz do domu. I tak umarł, i do domu nie pojechał. Myśleli my, że to na razie tylko, aby gdzie skryć się trochę, bo my i tak pojedziemy do domu. Ot, pojechali do domu…Jak pojedziemy do domu? To już do reszty by pozabijali nas… Tam Ruski już się wybudował, i Ruski rządzi w naszej wiosce. Koło starej szkoły, gdzie liceum, to chyba ze trzy tygodnie my tam byli. I tam różne ludzie byli, nie tylko my, inne transporty przyjeżdżały, obcy ludzie też tam byli koło szkoły. Bo nie było gdzie się zwalić, mieszkania nie było. Potem tak pomału się rozpatrzyli, i tato mój poszedł, sołtys mówi: – Tam jest puste, tam Świeca mieszka, tu możecie się wprowadzić. Jak my się tu wprowadzili – okna powybijane, i takie kołki pozabijane nad oknami, bo konie tu trzymali chore. Gnoju pełne pokoje, wszędzie nad oknami dziury, bo koryta takie byli. Boże, co my się narobili, jaki tu smród był! Robili, sprzątali, myli, i smród! A drzwi w gnoju wszystkie ubabrane. Boże! Połamane, w każdym pokoju żłób był, i dziury nad oknami, i dechy pozabijane nad szybami. Takie mieszkanie dostali my! Koło starej szkoły, gdzie liceum, to chyba ze trzy tygodnie my tam byli. I tam różne ludzie byli, nie tylko my, inne transporty przyjeżdżały, obcy ludzie też tam byli koło szkoły. Bo nie było gdzie się zwalić, mieszkania nie było. Potem tak pomału się rozpatrzyli, i tato mój poszedł, sołtys mówi: – Tam jest puste, tam Świeca mieszka, tu możecie się wprowadzić. Jak my się tu wprowadzili – okna powybijane, i takie kołki pozabijane nad oknami, bo konie tu trzymali chore. Gnoju pełne pokoje, wszędzie nad oknami dziury, bo koryta takie byli. Boże, co my się narobili, jaki tu smród był! Robili, sprzątali, myli, i smród! A drzwi w gnoju wszystkie ubabrane. Boże! Połamane, w każdym pokoju żłób był, i dziury nad oknami, i dechy pozabijane nad szybami. Takie mieszkanie dostali my! Pobraliśmy się w Obrzycku, a mój mąż już wtedy pracował tu na kolei w Krzyżu. Już wtedy jeździł na parowozie w Krzyżu, na kolei. Po wojnie jakoś pracował w Szamotułach i dowiedział się, że tu w Krzyżu jest praca, i pojechał, i już na wiosnę jakoś zaczął tu pracować. I tam koło kościoła mieszkałam – nie wiem jak tam jest ta ulica, jak się nazywa. Kiedyś mówili kościół kolejowy, teraz jest Św. Antoniego. To naprzeciwko tego kościoła mieszkałam. Tutaj mieszkał Zapiór, on też był maszynistą. I mówi, że się wyprowadza, i my się tu przeprowadzili, w marcu 1946. I od tego czasu tu mieszkam. Zapiór mieszkał tu po drugiej stronie, a tu mieszkała taka pani jedna. Ona się stąd wyprowadziła i tu było wolne, ona tu stąd poszła na jakieś inne mieszkanie. Tutaj do tego mieszkania wprowadziliśmy się w marcu, a w styczniu to my tam mieszkali koło kościoła kolejowego. To był taki pokój i kuchnia. A później się tu przyprowadzili. Nasz dom po prostu był trochę zniszczony. Tu były raz, dwa, trzy pociski, stodoła była rozwalona. Stodoła, mówią, w czasie frontu się spaliła, wszystko tu się spaliło, młockarnia, wsio, wsio, bardzo duża stodoła była, piętrowa, ciut większa jak ta tu naprzeciwko. To wszystko stało puste, gołe ściany, ojciec stopniowo tu różne rzeczy pozbierał. Taka kobieta tu niedaleko mieszkała, pierwsza tu była, bo tu pracowała, w Niemczech, więc ona jakieś meble czy coś garnęła do siebie, i ojciec od niej je dostał. Jak przyjechaliśmy do Polski w 1957 roku, to z mamusią zamieszkaliśmy w Krzyżu. Tutaj była rzeźnia w Krzyżu, stoi tam jeszcze… Kiedyś zabijali tam krowy. Ciocia w 1946 roku, jak przyjechała do Krzyża, to zamieszkała tam z dziećmi, z ośmiorgiem dzieci. Sama, bez męża przyjechała. Pracowała tam, krowy zabijała, świnie zabijała. Jak przyjechałyśmy z mamą, to u cioci zamieszkałyśmy. Mama też cioci pomagała, pracowała, sprzątała w rzeźni. Później już życie jakoś zaczęło się toczyć. Jak mama tutaj przyszła, to tak tymczasowo wszystko było, bo my nie wierzyli, że to koniec, jak takie przepychanki były. Nie myśleliśmy, że tutaj się osiedlimy i będziemy tutaj. Ale zostaliśmy tutaj, w tym samym domu, mama i dwie córki, bo jedna już wyszła za mąż i z mężem w inne strony pojechała. Posiedzieli my tutaj. Niestety, potem mama i siostra młodsza z powrotem pojechały na olsztyńskie, bo tam została starsza siostra. A ja tutaj znalazłam chłopaka. Jak znalazłam? Nie dali by mi mieszkania, a ja nie chciałam z mamą jechać, nie podobało mi się tam. Tam w polu bym robiła, szwagier taką dużą gospodarkę wziął, będę tam parobkować? Ja zostanę tutaj. A że umiałem trochę szyć, to myślałam, że dam sobie radę. Jak potem byliśmy we dwoje z mężem, to mogliśmy brać mieszkanie. Wzięliśmy ślub, zamieszkałam tutaj. I cóż można powiedzieć? Było, jak to po wojnie. Rozbite domy, ale co się podobało? Kościół był, szkoła była, poczta była, kolej była! To nas tutaj zatrzymało. Bo my tam kolej mieliśmy 20 kilometrów, do Oszmiany, to było daleko. Baliśmy się. Najpierw nie chcieliśmy wysiąść. Wzięli kilka naszych rodzin i powieźli na Osieczno. Przesieki były puste, to było przy szosie. Przez las jechaliśmy, las, las i las, 11 kilometrów. Przenocowaliśmy się, światła nie ma, lampy nie ma, nic nie ma. A jeszcze Niemcy byli. Na drugi dzień: z powrotem jedziemy! Bo tutaj są ludzie, jest gmina. Wracamy, tutaj będzie lepiej. Pociąg tu szedł, tutaj jakaś gmina była, jakiś urząd był. Wróciliśmy. Kilka domów pustych, zatrzymaliśmy się. A potem inni wyjeżdżali na dalsze tereny, szukali sobie miejsca i porozjeżdżali się, gdzie kto mógł. Myśmy swoje furmanki i wozy swoje mieli. A co brakowało, to gmina dała. Tutaj byli już Polacy, i co ładniejszy domek, to już był zajęty. Pozostałości były, jakiś dom pod lasem stał, taka pustka. Najpierw brat mamy osiedlił się, i mama, ale potem oni wszyscy wyjechali. Gmina tu była, to gmina rządziła. A w Krzyżu PUR był, lekarz w Krzyżu był. Szło się do gminy, a oni mówili: – Tam możecie, tam możecie. To jak możemy, to przyszliśmy. Sołtys przyszedł, przyprowadził nas. – Słuchajcie panie, ma być tak i tak. To te Niemki miały swój klucz, my swój, a kuchnia na spółkę. Trudno, jak trzeba, tak trzeba, bo nas straszyli, że będziemy w lepiankach, albo w ogóle w szałasach. Ale mówili, że będą Niemców wywozić. Ten nasz dom, to był niby trochę lepszy domek. Ale tutaj wszystko nędzne raczej było, bo i Niemcy nie byli bogaci. Lichutkie domy były raczej w Kuźnicy. Tu się wprowadziliśmy, to był ten dom, i tu mieszkamy cały czas. Nikogo tu nie było, i nic nie było. Wyszabrowane było, wszystkie drzwi, tak jak są te framugi, to było wszystko powyłamywane. I kolbą od karabinów wybite, wszystko połamane. To Polacy wszystko wyszabrowali, miejscowi. Wozili i wozili cały czas. Trzeba było tam z tymi Ruskami dobrze się ułożyć, trochę dogadać, bo oni pilnowali. Ale niemieckie samoloty to krążyły i strzelały, niektórych to tutaj zranili. Bo oni widzieli, że na szaber jeżdżą, jak przyjechali tutaj, to strzelali. Bo tam jeszcze wojna trwała. A to wszystko było pozostawiane, i tak stało. Sklepy były wszystkie otwarte, w sklepach na przykład to było wszyściutko. Kto co potrzebował, to brał. Okno wystawowe albo drzwi wyłamali, i nosili wszystko. |