Fragmenty do słuchaniaFragmenty do czytaniaTu w Krzyżu w 1946 roku też jeszcze byli jacyś Niemcy. Ja jeszcze pamiętam, że tu Niemcy byli w Krzyżu, raz widziałam tak na wózku, tak mieli wypakowane, jechali na stację chyba. A ludzie mówili, że były jeszcze takie baraki, i takie domy pobudowane, takie glinianki, i tam ci Niemcy z miasta mieszkali. Te glinianki stały jeszcze, jak my przyszliśmy.
Dom był, tak jak jest. W pokoiku to jeszcze Niemcy byli, jeszcze do wiosny byli i wiosną ich zabrali i wywieźli. Najpierw mieszkaliśmy w małym pokoiku, ale jak brat przyjechał z wojska na urlop, to Niemca stąd wysiedlił, a rodzice tu przeszli, na to duże mieszkanie. To tylko byli ojciec i matka, a dzieci już nie było, dwoje, starsi, on miał pewnie ze siedemdziesiąt cztery lata albo sześćdziesiąt cztery, jakoś tak. Niemka miała pięćdziesiąt cztery, była młodsza. Córkę mieli i syna mieli, opowiadał nam tu jeden, że mieli córkę i syna, córka za jakiegoś wojskowego wyszła, a syn poszedł na wojnę zginął, no i tak. Do nas oni już nie przyjeżdżali, jak wyjechali, tak już nie przyjechali. Jedno miało dziesięć lat, a drugie też chyba miało dziesięć lat, bo nawet ich na zdjęciu mam, jeszcze tu przyjeżdżali, się bawili. Taki był to dom, tu dwa pokoje, tu dwa pokoje, w środku taka sień i kuchnia. To myśmy po jednym boku mieszkali, a oni po drugim boku mieszkali. Potem oni przeszli, przenieśli się, za tymi budynkami zaraz trzeci dom, tam mieszkali. Tam razem ich było więcej, tych Niemców, i tam mieszkali. Chyba przez jedno lato razem mieszkaliśmy tak, na jesień już poszli. Jeszcze ta Niemka przyleciała, pyta się, jak na imię ma mąż, ja tam po niemiecku nie rozumiem, ale mówię, że Ryszard. – Ach Richard, Richard! Zaraz poleciała, dała mi jakiś krem, żeby smarować, nie powiem nic złego na nią. Ale ona wszystko sprzedała. Myśmy jak przyjechali tutaj, to była tylko koza. Bo oni mieli kozę dla siebie. W końcu jakoś nie zauważyłam, a tu kozy nie ma. To ona kozę sprzedała! Potem był taki wózek, jak oni wozili mleko, na czterech kółkach, tak, że takie dwie kany się zmieściły do wózka. Wózek tu stał, a ona jeszcze się pyta, ta Niemka, czy nie może pojechać tym wózkiem do miasta. Ja mówię: – Jedź! To pojechała, przychodzi bez wózka. – A gdzie wózek? Zaczęła się tłumaczyć, że gdzieś ktoś porwał, zabrał ktoś jej ten wózek. Ale ona go sprzedała. No to jej było, to nie będziemy się z nią kłócić. Była tu w Krzyżu babunia z rodu Machowinów, która poszła do pracy do Niemca, to była jadłodajnia i kolonialka i ona tam pracowała. I wtedy wyszła za mąż, na ulicy Krótkiej, w tych blokach przy kolei, on Kiss się nazywał. Potem, po wojnie, ja tą babcią się opiekowałam, żeby sama nie umarła. Ich syn był w wojsku w Poznaniu i wojna go zabiła w 1939 roku, więc babcia nie miała nikogo, syn jej umarł. Ona mieszkała na Kościelnej. Podobno z Machowinów pochodziła. Jak myśmy tu przyszli, to ona się dowiedziała i nas często odwiedzała. Ten jej mąż był już staruszkiem, był maszynistą. On umarł, ona przyszła do nas i mówi: – Dzieci kochane, Stasiu, chodź pochowaj mojego męża. To z Drawska przywieźli na rowerze z jednym kolegą trumnę, bo u nas nie było. Nie było komu i nie było jak. Od tej pory ja tą babcią się opiekowałam. Ona Rusków się bała, bo oni byli prawie Niemcami, ten dziadek Kiss to tylko umiał „dzień dobry” powiedzieć. A tak to bardzo dobrzy ludzie i staruszki. Wśród ludzi panował nastrój wrogi niemieckim rzeczom, niemieckim urządzeniom, a nawet budowlom niemieckim. Mamy tutaj kościół, który był stawiany w 1774 roku. To był kościół ewangelicki. W środku ołtarz był i były dwa rzędy ławek, ponieważ to był wspólny kościół na Hutę Szklana i Wizany. W 1945 i 1946 roku przyjeżdżali tu ludzie z tych terenów, z których ja pochodzę, a ponadto ze Stanisławowskiego, z Tarnopolskiego, z Wołynia, z Białorusi, Litwy, z Krakowskiego, z Warszawskiego i z Poznańskiego. Takie zbiorowisko ludzi – i wszyscy byli przeciwni tym niemieckim urządzeniom, pozostałościom niemieckim. Mimo to, że to była zabytkowa architektura, nikt na to nie zwracał uwagi. Nie znali się ludzie na tym zresztą. Każdy chciał cząstkę swojego kościoła, stamtąd, skąd pochodził, przenieść tutaj. To, co zapamiętał, jak było tam, chciał tutaj urządzić w tym kościele. Każdy chciał cos swojego wnieść i przerobili ten kościół w sumie tak, że był w ogóle nie podobny do tego, jaki był przed wojną. Jeden Niemiec, co tutaj mieszkał na Łokaczu, taki Schmidt, to on nawet dosyć był taki z Polakami dobry. Trochę już umiał po polsku. Jak zboże kosiliśmy – bo na tej stronie było zboże pozasiewane, teraz las rośnie, a wcześniej było zboże, aż do tej drogi, co idzie na Przesieki – to on pokazywał mi, jak się na kosiarce pracuje. Bo ja nie umiałem, nie widziałem tego wcześniej. On pokazał, a on sam nie mógł, bo był też chory, on pokazał, jak to się robi. Ja szybko pojmowałem, jak on mi to pokazywał, zacząłem to robić, a on mówi: – Gut, gut, Polnisch, gut!. No to „gut”. Ja zostałem się i gdzie potem kosili, to mnie brali do roboty, już nasi później, bo wiedzieli, że ja już umiem. Tam w Drawskim Młynie jak byliśmy, to ja pamiętam jako dziecko, jak Niemcy uciekali, czym mogli, furmanki, nie furmanki, pieszo i na koniach. Uciekali tamtędy właśnie. A tutaj to nie pamiętam. Jak myśmy przyszli do Krzyża, to ich już nie było, Niemców. My na wiosnę przyszliśmy. Oni bali się Rusków i tyle. Myśmy mieszkali przy drodze całkiem, tak samo jak tutaj. Myśmy wyszli albo patrzyli przez okna albo przez bramę, jak to się mówi, bo brama była. Uciekali strasznie. Bali się. Wywóz Niemców – to już Polacy robili. Chcieli się ich pozbyć, polskie rodziny pozajmowali domy, gospodarki, więc oni byli już niepotrzebni. Wiem, że jeden jeszcze sezon w czerwcu to siano kosili, tam takie łąki były pod Huta, tam kilkadziesiąt hektarów tych łąk, to miały Lasy Państwowe. To tam siano dla zwierzyny leśnej kosili. I ci Niemcy tam kosili, grabili, suszyli, i w stogi układali to siano. Ale to mężczyźni, te starsze oosby. Tatuś mój tam chodził i był tam razem z nimi, to myśmy tatusiowi obiad nieraz nosili, i tatuś, jak było gorąco, to zawsze mówił, że mają się położyć pod stóg. To oni mówili, jeden umiał tak po polsku trochę, że „my się boimy, bo jak nadjedzie nadleśniczy, to co powie?”. Tatuś mówi, że „nie nadjedzie, nie bój się, kładź się w cieniu i leż. Gdzie takie słońce, mówi, a ty będziesz siano grabił?” To pamiętam. Puste domy były w Wizanach, jak żeśmy przyjechali. Tylko w jednym było parę starych Niemek. Mnie nieraz kazali iść do nich, powiedzieć, by oni przyszli do nas pomóc coś robić. Ale to było już na drugi rok aż, bo w tym roku po naszym przyjeździe nic nie było, bo wszystko pozarastane, te ziemniaki nieobrobione, nic. To przychodziły te Niemki nam pomagać. Fajne to były kobiety, tak się nagotowało coś jeść, coś im się dało. One nic już nie miały. Mi się zdaje, że były tam ze dwa lata, bo ja już na drugi rok chodziłam za nimi, żeby szły coś pomóc. Gdzieś tak z rok byli te Niemcy z nami. A bardzo dobrzy ludzie, bardzo dobrzy. Jak wyjeżdżali, przyjechał syn, a wyjeżdżali, to tak się żegnali, płakali z nami, bo się tak przyzwyczaili. My pomagały tym Niemcom, czy w ogrodzie, czy gdzie indziej. Pokopali mężczyźni ogród, Niemka posiała, i myślała, że będzie to zbierać, a później ich zabrali, to zostało nam. My z nimi dobrze żyli. To katolicy byli, tak bardzo ostrożnie z nami żyli. Płakali tak, jak odjeżdżali, tak się żegnali z nami, mówili, że myśleli, że Polacy bardzo źli, a tu my ich tak szanujemy. My im pomagali, tym starszym. Czy w ogrodzie, to plewili, to kopali. Ale długo nie byli, posiali, bo to była wiosna, ale później zbierać – to już my zbierali, bo ich zabrali na ten transport, wywieźli do Niemiec. A później jeszcze z Niemiec pisali listy. Chyba już ich dawno nie ma, tych starych. A młodzi – to już też się odzwyczaili od nas. Młodzież to uciekała, bo mężczyźni młodzi, niemieccy, to w Hitlerjugend, to w gestapo był, jeszcze gdzieś w jakimś czymś – uciekali ze strachu, że ich tu będą Polacy zamykać. To nawet było tak, że Niemcy się bali, tutaj przychodzili i prosili, że nie będą źli, że będą pomagać, żeby tylko ich nie wydać, żeby rząd ich nie zabrał i do Rosji nie wywiózł. Musieli wywozić tych Niemców, co byli, do Rosji. I oni tam nie chcieli jechać, oni tu woleli być. Te domy tutaj, to lepsze, murowane były. Na Wschodzie to tam gliniane lepianki, a mało kto miał murowany, a jeszcze przeważnie to mieli drewniane takie te domy, niskie. Co tam, dwa pokoje, kuchnia. A tutaj to duże i ładne budynki, mocne. Jednak różnica była. W kuchni – kredens, większy, mniejszy, albo taborety, albo krzesła, to tak mniej więcej, jak u nas. Ale już w pokoju to meble były inne, już tak bogato mieli. Przecież i tapczany mieli, i te łóżka takie duże, materace eleganckie. Z tym różnica była, kultura inna była. Niemiecka kultura to dużo lepsza, choć jeszcze zależy, skąd ludzie. Bo ci gdzieś tam z Białorusi, czy gdzieś, to tutaj tych Niemców krzywdzili, na każdym kroku wykrzykiwali: – Ty hitlerowcu! To my na nich krzyczeli, po co dokuczają? – Oj, bo taki hitlerowiec, dobrze ci tam było pod nim? A teraz nie dasz nawet złego słowa powiedzieć? – Nie, bo sobie nie zasłużył. Bo tak samo jak u nas są dobrzy źli, tak i tam. Jak ojciec wrócił z wojny, to poszukał gospodarstwa dalej, wyprowadziliśmy się do Lubcza. Tam jeszcze Niemcy byli, Willy się nazywał ten syn, i matka jego była. On był trochę niepełnosprawny, dlatego jego nie wzięli na wojnę. A ona już była wdowa. Jeszcze mieszkała całą zimę, dopiero na wiosnę zabrali ją i wywieźli. Mieszkali osobno, jeden budynek, ale ona w jednym końcu, my w drugim. Mieszkanie było takie duże, bo tam była kiedyś restauracja za Niemców, to był budynek bardzo duży, sala ogromna tam była. Nasze mieszkanie było, i ona mieszkała w drugim końcu. To nauczyłam się od niej mówić po niemiecku. Myśmy tego Niemca, co z nami mieszkał, Willy’ego, zaprosili na Wielkanoc – czy na Wigilię, nie pamiętam już dobrze… W każdym razie było przyjęcie takie, i tata poszedł tam do niego, i poprosił, to przyszli oboje, mama jego i on. Ja rozmawiałam z nią bardzo często, z tą Niemką. Bo kwiatki takie byli, co ona sadziła. A ja nie wiedziałam, że to kwiaty, bo już po zimie kwiatów nie ma, tylko te łodygi. To ja chciałam powyrywać i wyrzucić je, bo myślę sobie, to jakiś chwast w ogródku rośnie. A ona przyszła i mówi do mnie, że to są kwiaty, i nie wolno wyrzucać. Ja zrozumiałam to, i zostawiłam, nie wyrwałam. Ona myślała, że to ja na złość robię, wyrywam ich kwiaty i wyrzucam, a ja nie wiedziałam, że to kwiaty, bo po zimie to są takie łodyżki suche. Z nią bardzo często rozmawiałam, z tą mamą Willy’ego. Taka grzeczna kobieta była, bardzo grzeczna. Jak wchodzimy do domu, i spotkamy się, to ja jej chcę ustąpić, żeby ona pierwsza szła, bo ona jest starsza, a ona chce, żeby ja weszła pierwsza.
Jak ojciec wrócił z wojny, to poszukał gospodarstwa dalej, wyprowadziliśmy się do Lubcza. Tam jeszcze Niemcy byli, Willy się nazywał ten syn, i matka jego była. On był trochę niepełnosprawny, dlatego jego nie wzięli na wojnę. A ona już była wdowa. Jeszcze mieszkała całą zimę, dopiero na wiosnę zabrali ją i wywieźli. Mieszkali osobno, jeden budynek, ale ona w jednym końcu, my w drugim. Mieszkanie było takie duże, bo tam była kiedyś restauracja za Niemców, to był budynek bardzo duży, sala ogromna tam była. Nasze mieszkanie było, i ona mieszkała w drugim końcu. To nauczyłam się od niej mówić po niemiecku. Myśmy tego Niemca, co z nami mieszkał, Willy’ego, zaprosili na Wielkanoc – czy na Wigilię, nie pamiętam już dobrze… W każdym razie było przyjęcie takie, i tata poszedł tam do niego, i poprosił, to przyszli oboje, mama jego i on. Ja rozmawiałam z nią bardzo często, z tą Niemką. Bo kwiatki takie byli, co ona sadziła. A ja nie wiedziałam, że to kwiaty, bo już po zimie kwiatów nie ma, tylko te łodygi. To ja chciałam powyrywać i wyrzucić je, bo myślę sobie, to jakiś chwast w ogródku rośnie. A ona przyszła i mówi do mnie, że to są kwiaty, i nie wolno wyrzucać. Ja zrozumiałam to, i zostawiłam, nie wyrwałam. Ona myślała, że to ja na złość robię, wyrywam ich kwiaty i wyrzucam, a ja nie wiedziałam, że to kwiaty, bo po zimie to są takie łodyżki suche. Z nią bardzo często rozmawiałam, z tą mamą Willy’ego. Taka grzeczna kobieta była, bardzo grzeczna. Jak wchodzimy do domu, i spotkamy się, to ja jej chcę ustąpić, żeby ona pierwsza szła, bo ona jest starsza, a ona chce, żeby ja weszła pierwsza.
To była wodna elektrownia Kamienna, na Drawie, 23 kilometry od Krzyża. Mój zawiadowca nazywał się Bobrowski, dał nam jeden rower i pięciu chłopa, jednym rowerem my jechali 23 kilometry. Trzy dni my jechali, bo jednym rowerem. Jak żeśmy jechali? Na zmianę, kilometr ujechał, jeden zostawił rower, i szedł. I my szli. Tak my jechali, tak my pracowali. A musieli my przejść całą linię wysokiego napięcia z Krzyża do elektrowni, żeby linia była zdatna, żeby można było podłączyć napięcie do Krzyża. Tam mieliśmy spanie i jedzenie, wszystko. Mięsa tam było do oporu, bo mieli my broń, ubiło się, ryb do pieruna jasnego, ile się chciało, to się jadło. Ale chleba – Matko Boska! – okruszka na stole to nie była wyrzucona! I przychodziło tak: – Panie Klemens, pan jest najmłodszy, bierz pan rower i plecak, i jedź pan do Krzyża po chleb. 23 kilometry. 20 bochenków brałem do plecaka i jechałem przez las, to była droga leśna. O tyle było dobrze, że Niemcy mieli takie ścieżeczki w lesie, gdzie tam nikt nie wjechał. To rowerem zasuwałem jak trzeba, tylko liście za mną leciały. Ale trzeba było 23 kilometry jechać po chleb. Z początku mieli my Niemkę i Niemka nam gotowała, bo nas było więcej. Niemka gotowała, SOK-iści nas pilnowali. Ale w lesie byli Niemcy! Wojsko niemieckie! Ruscy, front, poszedł dalej, a oni zostali. Tylko ta Niemka znikała na wieczór, ona szła mówić im, co się tu dzieje. I później, po jakimś czasie, ci Niemcy też się wynieśli z lasów. Ale ani oni nas nie atakowali, ani my ich nie atakowali. Nie interesowali my się sobą. Była tylko Niemka stara, nie stara, ona była starszą panną, i dwoje dzieci jej siostry. Jedno miało dziesięć lat, a drugie też chyba miało dziesięć lat, bo nawet ich na zdjęciu mam, jeszcze tu przyjeżdżali, się bawili. Taki był to dom, tu dwa pokoje, tu dwa pokoje, w środku taka sień i kuchnia. To myśmy po jednym boku mieszkali, a oni po drugim boku mieszkali. Potem oni przeszli, przenieśli się, za tymi budynkami zaraz trzeci dom, tam mieszkali. Tam razem ich było więcej, tych Niemców, i tam mieszkali. Chyba przez jedno lato razem mieszkaliśmy tak, na jesień już poszli. Jeszcze ta Niemka przyleciała, pyta się, jak na imię ma mąż, ja tam po niemiecku nie rozumiem, ale mówię, że Ryszard. – Ach Richard, Richard! Zaraz poleciała, dała mi jakiś krem, żeby smarować, nie powiem nic złego na nią. Ale ona wszystko sprzedała. Myśmy jak przyjechali tutaj, to była tylko koza. Bo oni mieli kozę dla siebie. W końcu jakoś nie zauważyłam, a tu kozy nie ma. To ona kozę sprzedała! Potem był taki wózek, jak oni wozili mleko, na czterech kółkach, tak, że takie dwie kany się zmieściły do wózka. Wózek tu stał, a ona jeszcze się pyta, ta Niemka, czy nie może pojechać tym wózkiem do miasta. Ja mówię: – Jedź! To pojechała, przychodzi bez wózka. – A gdzie wózek? Zaczęła się tłumaczyć, że gdzieś ktoś porwał, zabrał ktoś jej ten wózek. Ale ona go sprzedała. No to jej było, to nie będziemy się z nią kłócić. Tutaj mieszkała w jednym pokoju Niemka i dwie córki. A tutaj mieszkała nasza mama i dwie córki. A kuchnia do spółki. Jak nas tutaj w marcu przywieźli, to tutaj zostaliśmy. A ich, Niemców wywieźli chyba w październiku, w każdym razie jesienią. Jak one się nazywały, to nie wiem. Nie przyjechały nigdy, też biedne były, nie bogate. Ta Niemka mówiła: – Mein Mann kaput, nach front. Widocznie młodzi byli… Ja miałam 24 lata, jak przyjechałam, a jej córki były trochę młodsze. Tutaj byli już Polacy, i co ładniejszy domek, to już był zajęty. Pozostałości były, jakiś dom pod lasem stał, taka pustka. Najpierw brat mamy osiedlił się, i mama, ale potem oni wszyscy wyjechali. Gmina tu była, to gmina rządziła. A w Krzyżu PUR był, lekarz w Krzyżu był. Szło się do gminy, a oni mówili: – Tam możecie, tam możecie. To jak możemy, to przyszliśmy. Sołtys przyszedł, przyprowadził nas. – Słuchajcie panie, ma być tak i tak. To te Niemki miały swój klucz, my swój, a kuchnia na spółkę. Trudno, jak trzeba, tak trzeba, bo nas straszyli, że będziemy w lepiankach, albo w ogóle w szałasach. Ale mówili, że będą Niemców wywozić. Ten nasz dom, to był niby trochę lepszy domek. Ale tutaj wszystko nędzne raczej było, bo i Niemcy nie byli bogaci. Lichutkie domy były raczej w Kuźnicy. Jedna Niemka, co przychodziła do nas pracować, to przez tego Niemca, co tu był w tym domu, gdy ja mieszkałam jeszcze na Krótkiej. Wtedy bardzo byłam chora, i mamusia mówi: – Słuchaj, tyle się nazbierało tego prania. Niemki są takie fest kobiety, i czyste, porządne, pójdę, zapytam, czy on zna jaką Niemkę, żeby przyszła wyprać. A on mówi: – Ja, może być. On się przejdzie. I tak mówi potem: – To taka fest kobieta. I ona przyszła nam wyprać tę bieliznę. Ale to nie było pralek, tylko się jeszcze na „rum-tara-ra” prało zaraz po wojnie. Ta Niemka była na to pranie zamówiona, a potem mówi, że ona może przyjść posprzątać, czy coś innego zrobić. Potem zauważyła, że ja siedzę przy maszynie, szyję, mówi, że mogłaby mi obrzucać. Taka była grzeczna kobieta, taka przychylna dosyć. My jej dali tam chleba, wszystkiego, ona się bardzo cieszyła. A czy dzieci miała, czy kogoś jeszcze przy sobie, to nie wiem, bo nie pytałam jej. Ona się prosiła nam, żebyśmy ją zajęli, ona się bardzo prosiła, że ona nie ma w domu co robić. A tu Rusoki jeszcze byli, i to tacy oni byli… Nieporządni ludzie. Jesteś Niemką, musisz mu dać, i koniec. I ona zawsze tak tatusia prosiła, żeby ją odprowadził. Mieszkała na Lipowej. I tam ją tatuś zawsze odprowadził, bo ona się bała.
Żadnych tu nie było takich bitew, żeby tam walczył ktoś. Pouciekali i tyle. Ale żołnierze niemieccy to jeszcze chodzili długo, myśmy bali się na grzyby chodzić, bo jeszcze niemieccy żołnierze w lasach dwa lata, trzy lata po wojnie się chowali. Tam były bunkry takie duże, i było gdzie się schować. Gdzieś tam się chowali, upolowali coś może, dopóki mieli amunicję – a tej amunicji, to w lesie leżało pełno, na pewno jeszcze do dziś jest. Niemcy jeszcze długo się kręcili, tu w lasach… Kiedyś ostrzelali tutaj pociąg. To ja już do pracy poszedłem, już skończyłem jedną szkołę, drugą szkołę, już pracowałem, ale to jeszcze przed wojskiem było. I jak przyjechałem pociągiem z Drawin, to coś od razu było pełno takich tych umundurowanych i nieumundurowanych z karabinami, i pilnowali, chcieli ich złapać. A dwóch takich wyskoczyło, i z maszynowych takich automatów. Uciekli tam w łąki, i nie złapali ich. Ale oni się chyba popowieszali, jak ten jeden, co to na drucie wisiał w lesie, ktoś szedł na grzyby, to zobaczył… Bo to nie było widać. Ale jak już potem spadł, jak się rozdwoił i spadł, to te kości leżały. Bali się ludzie na początku, wchodzić tam do lasu, to nie za bardzo, tak tylko po drzewa chodzili. A tak, to nie za bardzo. Ciężka sprawa była wtedy. Niemcy dostali rozkaz opuszczać te tereny. Ja to wiem, bo nas wszystkich zwołali, i myśmy stali między tym tłumem. A Polacy, którzy chcą, mogą iść też uciekać, ale nieobowiązkowo. A oni obowiązkowo musieli się wyprowadzać. Oni wszystkie domy pozamykali i poszli. Nikt nie został, wszyscy pouciekali, nie było nikogo. Tutaj niektórzy przyjechali w odwiedziny, ale naszych nie ma. Tutaj, gdzie Drogomireccy mieli dom, to kiedyś przyjechała jedna kobieta. A w 1945 roku to był chłopiec taki niemiecki 16-letni, nie wiem, skąd on się tutaj znalazł, w każdym razie on tutaj był. Ale później – ja nie wiem, w którym to było roku, czy to było rok po wojnie? Obowiązkowo musieli się wszyscy wyprowadzić. I były podstawione pociągi specjalne, i wszystkich naładowali, i wszystkich wywieźli, tych, co zostali jeszcze. A tak, to oni tutaj pracowali, przy porządkowaniu ulic, tam gdzieś takie dla tych Niemców były roboty, bo to rozmówić się nie mogli z nimi wszyscy. Robili, niektórzy, jak fachowcy tacy byli, to pracowali tam gdzieś w młynie załóżmy, czy w tartaku, tartaki były czynne, to wszystko zostało, tartaki zostały. Była jedna Niemka, mieszkała na polu, taki budynek był biały, i ta Niemka dowiedziała się, że Polacy tu jacyś są, a oni mają wyjechać. Przyszła ta Niemka, a ona miała córkę, i miała ta córka ślub brać. I ona zobaczyła moją siostrę, i mówi: – Już ona ślub nie weźmie, ta moja córka. I mówi, żeby moja siostra zabrała te sukienki ślubne wszystkie. A siostra mówi, że jeszcze za mąż nie wychodzi, no nie wie, co zrobić. A Niemka mówi: – Ja wam ten dom zostawię, tu macie jakiś tam zakopany wóz gumowy, tam coś, maszynę. Wszystko, tam zakopane było. Naczynia były, a oni mieli piękne naczynia! Nawet tu dużo ludzi z Drawska przychodziło, kupowało, nawet moja mam też sprzedała, bo od nich wzięła, mówi: – A po co ja mam czyjeś mieć, ja sobie kupię! To posprzedawała wszystko, bo mówi, że trzeba krowy jakieś kupić, jakiegoś konia, żeby tą ziemię obrabiać. A do 1947 roku jeszcze Niemcy plienne, to znaczy wojenne byli tu. To w tym budynku mieszkali, gdzie ja, w moim własnym domu na Wizanach. I polscy żołnierze ich pilnowali, dwóch, normalnie z karabinami. To cała jednostka chyba była, ja wiem, ze 20 żołnierzy niemieckich. Oni pracowali w mieście, w nadleśnictwie Wieleń, pracowali po terenie leśnym, dopiero w 1947 zostali zwolnieni i pojechali do domu. Dużo wojennych Niemców było tu. Polacy nie mścili się, nie, oni normalnie tu mieszkali, normalnie ich pilnowali, rozmawiali… Dobrze żyli, te Niemcy, oni nie mogli narzekać na nas. Naszych wojennych Polaków też jak Niemiec, Hitler zabrał do niewoli, jak poprzyjeżdżali do domu po wojnie, to opowiadali, że też nie mieli źle. Tak, że odmszczenia się nie było jedne drugim. Ja pamiętam tą scenę, jak oni w tym budynku moim, ojca budynku, mieszkali. Dopiero potem, jak oni wyjechali, to w 1948 roku my od brata poszli tam do swego budynku. A brat sam na gospodarce został. Ale długo i tak ich trzymali, prawie dwa lata po wojnie Niemców-niewolników tu trzymali. To tylko na terenie Krzyża czy Wielenia, a tam dalej też byli, Trzcianka Piła, tam wszędzie byli wojskowi Niemcy, to robili przeważnie w lasach. Niemcy byli, jeszcze szwargotali, jeszcze rechotali! Ale byli grzeczni, nie mogę powiedzieć, bo bym zgrzeszyła, bym skłamała, Niemcy byli bardzo grzeczni dla nas. Nie byli tacy, żeby „Po coście tu przyjechali”, tamto albo to. Bardzo grzeczni! Nawet w niektórych wypadkach pomagali, usługiwali, i jak tam potrzebna była jakaś żywność albo co, to oni prędzej ją gdzieś wydobywali. Myśmy też ich grzecznie traktowali, ja im robiłam herbatę, i robiłam im kawę, i częstowałam ich, czym tam miałam, czym mogłam. A jak mieli swoje jedzenie, to im robiłam czy to herbatę, czy coś innego. Oni się tak plątali po okolicy, w tym domu ich nie było, ale skądś przychodzili, przyjeżdżali. Ja nie wiem, czy tu odwiedzali te swoje siedziby, czy co. Nie wiem, skąd byli, ja ich nie legitymowałam. Ale jak byli, to byli grzeczni. Najgorzej, jak wieczór już się zbliżał, to się bałam. I ja się bałam, i mąż się bał, i zasłaniałam okna na czarno. Bałam się, że Niemcy wpadną i nas tu zamordują. Bałam się, jak słowo honoru! To tak tylko nadsłuchiwalim, czy cisza. Noce to były takie prawie że nieprzespane. Noc przyszła, tak jak teraz, a człowiek tu jest w takim obcym domu, nie wiadomo, kto i co. I baliśmy się, trzęśliśmy się, to było straszne. Na początku tak było, przez dłuższy czas. Pomału człowiek przywykł do tego wszystkiego. I później słyszeliśmy, że Niemcy się wynieśli, Niemcy się wyprowadzili stąd, to i nam ulżyło. Ale jak tak, to myśmy się tutaj cały czas bali, ja nocami nie spałam! Jakie to były noce trudne, jakie to były ciężkie dni! Jakie były straszne! Czy jakiś szmerek, czy coś, to już na nogach. Myśmy się nie rozbierali spać w nocy, tylko w ubraniach, bo jak przyjdzie uciekać – jak? W nocnych koszulach? Kładliśmy się, nakrywaliśmy się czymkolwiek, a przeważnie siedzieliśmy i modliliśmy się, jak bardzo wtedy modliliśmy się! Ja byłam religijna, bo z rodziny bardzo religijnej jestem, ale wtedy to nocami mówiliśmy pacierze i litanie z mężem, i dzieciaczki małe były koło nas, albo jak dzieci spały, to myśmy sami się modlili, różaniec odmawialiśmy. |