Ur. 6 lutego 1926 we wsi Duszczyce (woj. nowogródzkim, powiat Stołpce). Jej rodzice posiadali gospodarstwo rolne, matka była krawcową. W Duszczycach Leonarda Bołądź skończyła szkołę podstawową, przeżyła wojnę i okupację. W sierpniu 1945 wyjechała wraz z rodziną na „ziemie odzyskane”, do Krzyża, gdzie rodzina osiedliła się najpierw na gospodarstwie w Łokaczu, potem w Lubczu. W 1949 roku Leonarda Bołądź wyszła za mąż i przeprowadziła się do Łokacza Wielkiego, gdzie mieszka do dziś. Relację Leonardy Bołądź nagrała Anna Wylegała.
|
Fragmenty do słuchaniaFragmenty do czytaniaDwa tygodnie jechaliśmy, przeszło dwa tygodnie. Ale na tej stacji, Horodziej nazywała się ta stacja, gdzie ładowaliśmy się – to kolejarz powiedział, że dwa tygodnie musimy tu czekać, zanim transport ruszy. To ja w tym czasie w jeden dzień poszłam do domu, 8 kilometrów było do nas z tego Horodzieja. Poszłam do domu, zobaczyć, co tam się dzieje. Mama została z nimi na stacji, a ja poszłam do domu piechotką, bo rowerów nie było wtedy. Poszłam do domu, weszłam do domu – wszystko zburzone. Cokolwiek zostawiliśmy – bo bierze się ubranie, to, co lepsze, a co gorsze, to już się zostawia – to wszystko poprzewracane było. Już ktoś był w tym domu. A potem zobaczyłam, że ruskie żołnierze są blisko. To przez okno uciekłam, i poszłam tam, do tego Horodzieja, gdzie stał nasz transport. Dwa tygodnie mieszkaliśmy w Horodzieju, w wagonach spaliśmy. Potem ruszył dopiero transport, jak już był naładowany, bo nie można dwóch, trzech rodzin wieźć, ale trzeba, żeby cały pociąg był załadowany, wszystkie wagony. Bo jeden przyjedzie, to mało czego ma – świnka, konik, wpędził to do wagonu, a jeszcze do domu po coś pojechał, to trzeba czekać na niego. Ten maszynista czy kto tam mówi, że trzeba czekać, pociąg dziś nie pojedzie. Jak ojciec wrócił z wojny, to poszukał gospodarstwa dalej, wyprowadziliśmy się do Lubcza. Tam jeszcze Niemcy byli, Willy się nazywał ten syn, i matka jego była. On był trochę niepełnosprawny, dlatego jego nie wzięli na wojnę. A ona już była wdowa. Jeszcze mieszkała całą zimę, dopiero na wiosnę zabrali ją i wywieźli. Mieszkali osobno, jeden budynek, ale ona w jednym końcu, my w drugim. Mieszkanie było takie duże, bo tam była kiedyś restauracja za Niemców, to był budynek bardzo duży, sala ogromna tam była. Nasze mieszkanie było, i ona mieszkała w drugim końcu. To nauczyłam się od niej mówić po niemiecku. Myśmy tego Niemca, co z nami mieszkał, Willy’ego, zaprosili na Wielkanoc – czy na Wigilię, nie pamiętam już dobrze… W każdym razie było przyjęcie takie, i tata poszedł tam do niego, i poprosił, to przyszli oboje, mama jego i on. Ja rozmawiałam z nią bardzo często, z tą Niemką. Bo kwiatki takie byli, co ona sadziła. A ja nie wiedziałam, że to kwiaty, bo już po zimie kwiatów nie ma, tylko te łodygi. To ja chciałam powyrywać i wyrzucić je, bo myślę sobie, to jakiś chwast w ogródku rośnie. A ona przyszła i mówi do mnie, że to są kwiaty, i nie wolno wyrzucać. Ja zrozumiałam to, i zostawiłam, nie wyrwałam. Ona myślała, że to ja na złość robię, wyrywam ich kwiaty i wyrzucam, a ja nie wiedziałam, że to kwiaty, bo po zimie to są takie łodyżki suche. Z nią bardzo często rozmawiałam, z tą mamą Willy’ego. Taka grzeczna kobieta była, bardzo grzeczna. Jak wchodzimy do domu, i spotkamy się, to ja jej chcę ustąpić, żeby ona pierwsza szła, bo ona jest starsza, a ona chce, żeby ja weszła pierwsza.
Jeszcze wojsko rosyjskie gdzieniegdzie było. Tam, gdzie my mieszkali, to stali w tej sali, gdzie kiedyś za Niemców była sala taka, restauracja taka, duża, ogromna sala. To w tej restauracji mieszkali, i chodzili na łąkę kosić siano, suszyli, i potem wywozili, nie wiem, czy to do Rosji…? Ich było dwunastu, trzynastu, i chodzili na te łąki, kosili, suszyli, a potem przyjeżdżał ciągnik i gdzieś wywoził to siano. A potem ich zabrali. Przez zimę byli? Nie. Tylko latem, latem gdzieś w maju czy czerwcu przyjechali, i aż do jesieni byli. Ci, co obok nas mieli łąkę, z Drawska ludzie, zorganizowali zabawę w sali tej. Jak zrobili tę zabawę – już wszystkie goście poprzyjeżdżali z Krzyża, było ogłoszenie, że tam i tam, w tym miejscu będzie zabawa, to młodzież jechała i starsi, kto miał chęć, to jechał. To jeden Ruski tańczył kozaka. Też na zabawę przyszedł.
Jak my mieli tu już, jak ja przyszłam, 12 hektarów ziemi, to trzeba było kontyngent oddawać, zboże, mięso, mleko, ziemniaki. Naładujemy z mężem szesnaście worków na platformę, on układa, a ja ze strychu podaję mu na plecy. Bo windy nie było żadnej. Platforma stoi, konie założone, i na tą platformę układamy. Szesnaście worków. Zawiezie na skup – to jest kontyngent. I przywiezie czterysta złotych, a metr kosztował trzysta. To po ile, po 18 złotych metr tylko płacili! Wtedy przywiezie te pieniążki, 400 złotych dawniejszych, nie wiem, czy za maszynę zapłacić, czy podatek zapłacić, czy dzieciom do szkoły coś kupić, czy sobie coś kupić – nie wiem, co z nimi zrobić! A zboże już poszło. To Ruskie zrobili, taki porządek. Zboże oddasz, mleko oddasz za parę groszy, ziemniaki oddasz, a z czego żyć? Przecież na to się robi, żeby żyć można było, a co zbędne, sprzedać, żeby kupić ubranie. A to nie było jak! Bo wszystko Ruskie zabiorą.
|