Walentyna Suryn
Ur. 28 lipca 1915 w Mołczadzi (woj. nowogrodzkie). Jej rodzice posiadali własne gospodarstwo rolne. Po ukończeniu szkoły powszechnej w rodzinnym miasteczku Walentyna Suryn ukończyła kolegium nauczycielskie w Słonimiu, odbyła roczną bezpłatną praktykę, i w 1936 roku rozpoczęła pracę jako nauczycielka w szkole jednoklasowej we wsi Teodorowce. W 1939 roku została przyjęta na wydział pedagogiczny Uniwersytetu Lwowskiego, ale po wybuchu wojny wróciła do Mołczadzi. W 1940 roku zaczęła pracować w szkole wiejskiej z białoruskim językiem nauczania. W 1941 roku wyszła za mąż za Jerzego Suryna, również nauczyciela. W 1945 roku wraz z mężem i córką wyjechała na „ziemie odzyskane”, 10 maja 1945 dotarła do Krzyża. Objęła wraz z mężem gospodarstwo rolne pod Krzyżem, na którym pracowała do 1949 roku. W latach 1949-1951 pracowała w szkole wiejskiej w Herburtowie koło Krzyża, a w latach 1951-1970 w szkole podstawowej w Krzyżu. Po przejściu na emeryturę w 1970 roku pracowała dodatkowo w szkole. Od śmierci syna, poety Andrzeja Sulimy-Suryna, Walentyna Suryn opiekuje się jego spuścizną poetycką i wydaje tomiki jego wierszy. Mieszka w Krzyżu. Relację Walentyny Suryn nagrała Anna Wylegała.

Galeria

Rozwiń galerię

Fragmenty do słuchania

Wygląd miasta tuż po wojnie

Osiedlenie i zagospodarowanie się

Kontakt z ludnością niemiecką

Wyjazd i wysiedlenie Niemców

Kontakt z ludnością niemiecką

Wyjazd i wysiedlenie Niemców

Kontakt z ludnością niemiecką

Wyjazd i wysiedlenie Niemców

Początki władzy komunistycznej

Fragmenty do czytania

Przyczyny wyjazdu na „Ziemie Odzyskane” i droga do Krzyża

Wyjazd do Polski, repatriacja, nie była przymusowa. Ale kto się czuł Polakiem i patriotą, to chętnie skorzystał z tej możliwości. Zapisywali się, choć niektórym rodzinom było odmawiane. Wtedy, kiedy mąż już zapisał się, no i moja rodzina w większości cała, to przyszedł taki radziecki urzędnik i mówi do męża tak, po rosyjsku, ale mówi tak: – Panie Suryn, po co pan jedzie do tej Polski? Mąż mówi: – Bo tam Polacy, szkoły polskie, będę pracował u siebie. A on mówi: – Ta stopa, która tu chodzi, będzie i tam chodziła. Tak powiedział. I myśmy to zapamiętal, i mąż potem zawsze mówił w szkole do nauczycieli:  – Ta sama stopa będzie, po co pan wyjeżdża? A mąż mimo wszystko mówił: – Ale to inaczej będzie.  – Nic innego nie będzie, to samo, co jest u nas. I było tak jak powiedział. I dlatego jechaliśmy z takim różnym nastawieniem, ja już miałam dwuletnie dziecko… To był rok 1945, a córka urodziła się w 1943 roku, wiec miała dwa lata. Byłam w wysokiej ciąży, po przyjeździe we wrześniu urodziłam. Każdy patrzył i mówił: – Gdzie ty się dziewczyno szykujesz? Tam masz domek rodzinny, tam się urodziłaś, tam rodzeństwo”. Ale moje siostry też się szykowały do wyjazdu. I wszyscy wyjechali.

Adaptacja do życia w nowym miejscu

Różne grupy nowych mieszkańców

Oni, ci miejscowi ludzie, tak troszkę z takim przekąsem do nas się odnosili, czy jakoś tak dziwnie, jakby wyczuwali, że tu jest wyższa kultura rolna. Na pewno gospodynie w zetknięciu z naszymi, z wiejskimi kobietami, poczuły swoją wyższość, to się dało odczuć. Trochę rzeczywiście była ta kultura wyższa, to nie ma dwóch zdań. Jak ja jeździłam po tych wioskach wielkopolskich, to się to widziało. Tam, na Wschodzie, były chałupy, chaty. Mój domek też był taki, ale on miał cztery pokoje, więc on był na wyższym poziomie, ale i tak był pod strzechą. Zaczęli nas z przekąsem nazywać „hadziaje”, bo po rosyjsku haziajin to gospodarz. A język nasz też nie był polskim językiem warstw wykształconych. Jechali do Polski ludzie z takich wiosek odległych, gwarą często, mieszanką białorusko-rosyjską mówiący. To tu jak to podchwycili, to już nazwali nas: „zabużańscy hadziaje”. A nasi jak podchwycili, że tu na wioskach nie „kartofle”, tylko „pyry” mówią, to nawzajem nazwali: „pyry”. I tak tu „hadziaje” i „pyry” spotkali się. Już różnica naturalnie była duża. Te wioski tutejsze to są tak uporządkowane, tak pod sznureczek. Ja patrzę na te domy… One mają kanty, krawędzie, kąty równe, bo to było murowane. A tam na Wschodzie takie łagodne raczej, bo to z drewna, bale drewniane. Raczej taka miękka budowa, dobrotliwa, łagodna. A tutaj takie sztywne, uporządkowane, równe wioski. Teraz już się to wyrównało się, bo to tyle lat, już sześćdziesiąt lat. Już się nawzajem pożenili, powydawali za mąż, już się wyrównuje. Ale gdzieś jeszcze są takie echa od „hadziajów” i „pyr”.

Życie społeczne - Kościół, szkoła, administracja

Początki władzy komunistycznej

W 1949 roku mąż postanowił zostawić gospodarstwo, zdać to gospodarstwo i objąć pracę w szkole. Trochę poczuwaliśmy się, powstawały polskie szkoły, a nauczycieli było brak. Pamiętam, przyjechał do nas inspektor szkolny z Trzcianki i po prostu przemówił do sumienia nauczycielskiego. Mówił: – No jak, nauczyciele, wykształceni, przygotowani zawodowo i siedzą na roli, a dzieci nie ma kto uczyć.  I prosił męża, żeby pomógł z taką ekipą remontować szkoły w terenie. Pamiętam, że chyba z pół roku mąż remontował szkoły, w Herburtowie, Marianowie, w Wieleniu też. W 1949 roku, po śmierci mamy –  już miałam wtedy dwoje dzieci,  bo w 1945 we wrześniu urodził mi się syn, i z dwójką dzieci, i z dobytkiem gospodarczym, bo już mieliśmy konia, z UNRR-y mieliśmy krówkę i konia z UNRR-y, dochowaliśmy się troszkę świnek, ptactwa – przyjechaliśmy do Herburtowa. To jest wieś odległa o jakieś 5 –6 kilometrów od Krzyża. Mąż objął pracę w Lubczu Wielkim, bo tam też szkołę wyremontował, a ja objęłam pracę w Herburtowie, już zaczęłam pracę Dzieci były trochę podchowane, chłopczyk miał 3-4 latka, dziewczynka 6, więc poszłam do pracy w szkole. W Herburtowie pracowaliśmy do 1951 roku, do grudnia. To znaczy ja pracowałam w Herburtowie, mąż w Lubczu. Dlaczego przeprowadziliśmy się do Krzyża? Taki nastał czas… My jako nauczyciele musieliśmy agitować na rzecz organizowania kołchozów na wsi. A mąż jako naprawdę uczciwy, solidny Polak, patriota, absolutnie, po prostu moralnie nie mógł tego robić. I postaraliśmy się o wyjazd i objęcie pracy w szkole w Krzyżu.