Ur. 6 grudnia 1934 w Matijaszówce na Lubelszczyźnie. Jej rodzice pochodzili z Siedlec, ojciec był gajowym i w związku z wykonywanym zawodem często przeprowadzał się z całą rodziną. Irena Wiśniewska rozpoczęła w Matijaszówce naukę w szkole podstawowej. W 1946 roku ze strachu przed napadami ukraińskich oddziałów partyzanckich działających w okolicy rodzina wyjechała na Zachód, na „ziemie odzyskane”, i osiedliła się w Kuźnicy Żelichowskiej koło Krzyża, gdzie ojciec Ireny Wiśniewskiej objął stanowisko gajowego. Irena Wiśniewska ukończyła w Kuźnicy szkołę podstawową, następnie przez 7 lat pracowała w Gminnej Radzie Narodowej. Po wyjściu za mąż zajmowała się domem i dziećmi. Obecnie mieszka w Kuźnicy. Relację Ireny Wiśniewskiej nagrała Anna Wylegała. |
Galeria
Rozwiń galerię
Fragmenty do słuchaniaFragmenty do czytaniaU nas tylko jedno co było, to ci bandyci, to nas gnębiło. To pod strachem Boga żeśmy żyli, ta noc przychodziła, to Boże, człowiek nie wiedział, czy rana doczeka. I to tak było chyba ze dwa lata, i później tatuś mówi: – Nie, to jest nie życie. I tu przed nami przyjechali jedni znajomi, tam od nas, i później oni napisali list do nas, i tatuś pojechał do nadleśnictwa, i prosił o przeniesienie. I przyjechał tu z bratem, i załatwił, i już ściągnął nas. Zabraliśmy, co się dało, no bo komu tam zostawić? Na przykład krowę mamusia wzięła, dwie sprzedała, świnię zabiliśmy, to mamusia to wszystko sporządkowała, to żeśmy zabrali, z drobiu mamusia wzięła trochę kur, indyki wzięła, i później co? Owcę jedną wzięła, bo to jeden wagon, a nas była rodzina, i trzeba było dużo rzeczy zabrać. Mebli żadnych nie, meble wszystkie mamusia sprzedała. Tylko pościel i ubranie. To i tak było dość, na jeden wagon to wystarczyło. No taki piecyk żeśmy mieli mały, rurę tatuś kupił w mieście, no i tak żeśmy tam gotowali. Tylko, jak pociąg stał, bo jak jechał, to wszystko by leciało. Na tych stacjach wodę się brało, bo jak lokomotywa wodę pobierała, to myśmy zawsze wszyscy z tego składu lecieli po tę wodę. Taka była nasza podróż. Wiem, że w Palmową Niedzielę żeśmy jechali, bo ludzie szli do kościoła i nieśli palemki, a przyjechaliśmy tutaj w Wielki Tydzień przed Wielkanocą. Przyciągnęli nas do Kuźnicy, bo tu pociąg chodził Krzyż-Wałcz, a z Kuźnicy to już końmi, wozem tam nas zawieźli. Pamiętam, piękny dzień był, słoneczny, tak cieplutko. A myśmy jako dzieci – góry zobaczyli! My gór nie widzieli, bo u nas nie było gór, my lasy, lasy i jeszcze raz lasy znaliśmy, ale gór nie było, jezior na przykład też nie było, były rzeki, a jezior nie było. Jak ktoś miał jakiś staw prywatny, to w swoim polu, w swoim ogrodzie. A u nas tu górka z tej strony, tośmy każdą wolną chwilę lecieli na góry, bo to była radocha dla dzieci, czy na sanki, czy tak. Te jeziora to jak morza wyglądały! Wywóz Niemców – to już Polacy robili. Chcieli się ich pozbyć, polskie rodziny pozajmowali domy, gospodarki, więc oni byli już niepotrzebni. Wiem, że jeden jeszcze sezon w czerwcu to siano kosili, tam takie łąki były pod Huta, tam kilkadziesiąt hektarów tych łąk, to miały Lasy Państwowe. To tam siano dla zwierzyny leśnej kosili. I ci Niemcy tam kosili, grabili, suszyli, i w stogi układali to siano. Ale to mężczyźni, te starsze oosby. Tatuś mój tam chodził i był tam razem z nimi, to myśmy tatusiowi obiad nieraz nosili, i tatuś, jak było gorąco, to zawsze mówił, że mają się położyć pod stóg. To oni mówili, jeden umiał tak po polsku trochę, że „my się boimy, bo jak nadjedzie nadleśniczy, to co powie?”. Tatuś mówi, że „nie nadjedzie, nie bój się, kładź się w cieniu i leż. Gdzie takie słońce, mówi, a ty będziesz siano grabił?” To pamiętam. Jedna Niemka została u nas, ale ona wyszła za Polaka, i już była jako Polka, przeszła na polskie obywatelstwo. Jej ojciec był młynarzem, tam rzeka przechodzi, do szosy jak się dojeżdża do Kuźnicy, to tam był taki młyn wodny. I to była ta właścicielka tej posiadłości, i mieli Polaka-parobka, tu on od Szamotuł pochodził. I oni się, ci młodzi, zakochali w sobie, i jak tych rodziców wywozili, to on ją wykradł z pociągu. No ona wiedziała o tym, udogodniła mu tę ucieczkę, ale ślub po polsku dawał im ksiądz, bo on miał brata księdza w Szamotułach. To była bardzo fajna kobieta, taka nieduża, ale była bardzo dobra kobieta, taka litościwa. Ci Niemcy, którzy wyjeżdżali, oni mieli nadzieję, że oni wrócą, to oni wszystkie rzeczy takie lepsze swoje tam do nich wozili. Oni mieli takie piętrowe mieszkanie, tam córka teraz mieszka, to tam na górze to nie było nogi można było postawić. Kontyngenty to nie tylko były za Niemca, to było też za Polski, już tutaj! Pamiętam, wtenczas ja w gminie byłam, mleko trzeba było oddać, ileś tam litrów od krowy, mleko i żyto. No to jak nie oddał gospodarz zboża tyle, ile trzeba, bo nieraz i nie miał, a nieraz musiał sobie trochę zostawić, to nawet byli trójki, co chodzili i szukali w domu, gdzieś w oborach, w stodole. I takie to było… To było za Polski też. Wtenczas ja w prezydium byłam. To u nas tak na przykład Przsieki, tam takie biedne ludzie mieszkali, tam przeważnie mieszkali z Sanoka, tam z Małopolski, to stamtąd, to z „Akcji W”. No to oni biedni byli, oni nie mieli tyle, to nieraz im się ostatnie zabierało. To mi się nie podobało nieraz, ale trudno, takie były rozkazy z góry, i tak trzeba było. To było odgórne. Wtenczas to tak rządziła partia, chociaż jakieś urzędy były, ale partia miała swoje. Inna była tu budowa. U nas na przykład murowanych domów nie było, były domy drewniane. Były piękne domy, naprawdę piękne, i były wszystkie kryte czerwoną dachówką, blachą i czerwoną dachówką. Ale były to ładne zabudowania, i były zabudowania bardzo zadbane, tam gospodarz o dom dbał. A tu myśmy przyjechali, to wszystko taka cegła, cegła, myśmy się przyzwyczaić nie mogli. Tam jak się położyło kiełbasę czy coś, to ona mogła leżeć tydzień, ona biała się nie zrobiła, nie spleśniała. A tutaj w lodówkę się wsadzi, i już jest do niczego przez tydzień. Wszędzie jakaś wilgoć, no może wilgoć nie, ale to powietrze takie inne, mokre, tam było powietrze suche. Piękna była budowa drewniana, naprawdę piękna. Szalona różnica, o tak! Nasze budynki też były tynkowane, niektórzy tynkowali sobie, taką siatką, a niektórzy mieli z prawdziwych takich dech. Tak jak słońce zaświeciło, to ta żywica, ten wosk tak leciał po tych deskach! I ciepłe mieszkania byli, a tutaj to raczej zimno. A w ogóle, wschodnia kuchnia, nasza polska kuchnia, i tutaj poznańska kuchnia, to całkiem inna. Tutaj bigos na przykład to jest rarytas, tu na każde święta musi być kapusta. U nas myśmy znów nigdy kapustą nie podejmowali gości. U nas raczej były wędliny, to było w modzie. Takich sałatek na przykład, jak teraz robią, ja to zawsze mówię siekierą ciapane, tego też nie było, bo sałatki jak się robiło, to się bardzo drobniutko kroiło. To się zmienia. A tam na Wschodzie, gdzie myśmy mieszkali, to byli gospodarze, to każdy tak liczył się z tym, żeby wszystko robić, nie tylko iść do sklepu. Bo teraz to kobiety tylko sklep utrzymują, a kiedyś do sklepu się chodziło tylko po zapałki, i ocet, czy tam cukier, takie rzeczy, a gospodyni wszystko miała w domu. Myśmy może tego nie mieli, bo my nie byliśmy gospodarzami, ale gospodarze tak mieli. Ja piekłam chleb, z początku piekłam chleb, ale nie piekłam takiego, jak mamusia mnie nauczyła, na zakwasku, tylko piekłam taki poznański, taki – parę ziemniaków się wkładało tam, i taki się wyrabiało ten chleb. To był inny chleb, to mnie sąsiadka, taka poznanianka, nauczyła. I to był bardzo smaczny chleb, ale inny, niż nasz. U nas bardzo ludzie byli zbierani w Kuźnicy. Myśmy mieli dużo ludzi ze Wschodu, później dużo ludzi z Lubelskiego, Biłgoraj, stamtąd było dużo ludzi. Ze Wschodu było ich dużo, dużo było stamtąd, Gorlice, Sanok, ci Ukraińcy. Ale oni byli zasiedleni. Bo oni nie mieli prawa sami się poruszać. To było długo po wojnie jeszcze. Oni nie mogli się ruszyć, oni musieli mieć specjalne zezwolenie. Chociaż się stąd chciał gdzieś przeprowadzić, to z województwa musieli mieć pozwolenie. To ich nazywali „Akcja W”, to jeszcze jakoś inaczej na nich mówili, Łemki czy jakoś tak. Tak, że tu to taka mieszanina była, każdy dom z innych stron. Ludzie tak jakoś się dogadywali z początku. Biedni ludzie byli, każdy się dorabiał, i bardzo się dogadywali, lepiej jak teraz. Pierwsze wrażenia z Kuźnicy – super! Ja miałam bardzo dobrze, chociaż mieliśmy daleko, mieszkaliśmy na wybudowaniu, ale bardzo dużo młodzieży było. Moja klasa na przykład to była klasa zbierana, co było tak, że nawet i 30 rocznik chodził, chłopaki z Żelichowa, bo w Żelichowie były tylko 4 klasy, w Przesiekach 4, a w Kuźnicy było 7. Tak, że do 5 klasy już do Kuźnicy wszystko dochodziło. To przecież dzieci chodziły z Pestkownicy, to jest kawał drogi na piechotę. To była starsza młodzież! I nas było w 7 klasie, na przykład było nas 16, 6 dziewcząt i 10 chłopców. Do komunii przystępowałam, to uczył nas ksiądz Borkowski, z Krzyża dojeżdżał. Komunii udzielał nam ksiądz Gorczyca, to były początki, ta pierwsza komunia tutaj. Uczył nas właśnie ksiądz Borkowski, to był zakonnik, był w brązowej sutannie, i on rowerem przyjeżdżał nas uczyć. I później do komunii szliśmy, jak która matka w czym miała – bo ja na przykład szłam w różowej sukience, bo mamusia, ja nie wiem, czy nie było wtenczas, czy jak, w każdym bądź razie w tej sukience szła siostra podczas wojny tam, i w tej sukience ja poszłam do komunii tutaj. Po komunii zorganizowały matki kakao i placek. To w szkole żeśmy dostali, były stoły poustawiane, i tam było gorące kakao, i był placek. I myśmy to zjedli, i każdy szedł do domu, i już było po komunii. W domu mamusia zrobiła jakiś lepszy obiad, jakąś kurę zabiła, i to była cała uroczystość. Tyle, że dostaliśmy zdjęcia grupowe, nie było pojedynczych zdjęć, tylko grupowe. Każde dziecko dostało, tak, że ja do dzisiaj mam to zdjęcie i do dzisiaj mam jeszcze gdzieś ten obrazek mój od komunii. Syn właściciela tego domu to przyjeżdżał do nas w odwiedziny. Po moim teściu to jest dom i przyjeżdżał tu Niemiec z żoną i synem. Oni przyjechali raz odwiedzić, i później ktoś im powiedział, ze tutaj syn mieszka tego właściciela, i oni przyszli. I on, ten Niemiec, umiał trochę po polsku, a miał żonę Ślązaczkę, więc ona też tam kapowała coś. Ona nie chciała mówić, ale kapowała, bo nieraz widziałam po jej minie, że ona wie, o co chodzi. I oni tak u nas co roku byli, bardzo im się podobało. My do nich nic nie mieli, oni do nas nic nie mieli, i ja ich zawsze jak mogłam, to ugościłam, i spali tu u mnie. My mieliśmy taki okres jeden z Niemcami, że nas tutaj Niemcy najeżdżali. To było chyba ze dwa lata. Tam takie jezioro jest na krzyżówkach, to tam oni mieli zjazdy, oni tam jakieś narady mieli, ja nie wiem, mówili, że oni tutaj wrócą, a jak nie oni, to ich dzieci, ale pozabierają swoje. To było jakiś czas tak. A myśmy zawsze taką nadzieją żyli, że przecież nas tak nie zostawią na ulicy, to na pewno sprawa musi się oprzeć o rząd, a rząd jak im odda, to nam musi gdzieś dać. A później się uspokoiło. To było jakieś 12-13 lat temu. Wcześniej w ogóle nie przyjeżdżali, później zaczęli przyjeżdżać. ale to tak nieraz w niedzielę albo w sobotę, tak 15, 12 samochodów, co rusz, to dwa-trzy, dwa-trzy, i na cmentarz. Jeszcze w tym czasie – u nas zlikwidowali cmentarz niemiecki, wszystkie groby…To trochę też brzydko zrobili, bo mogli to zrobić zabytkowy, a nam wyznaczyć inny cmentarz. Ale wszystko wywalili, za cmentarz, na plac, a oni przyjeżdżali, i tylko kamerowali, i zdjęcia robili, i wszystko to widzieli. Ale to księża z urzędami zrobili, to legalnie było zrobione. Tak, że to trochę było brzydko, jak oni przyjeżdżali, i kamerowali, bo tam niektóre pomniki tak były ułożone, że tablicami do góry, to było widać… |