Ur. 30 marca 1927 w Pamiątkowie (woj. poznańskie). W 1936 roku przeprowadził się z rodzicami do Poznania. W czasie okupacji pracował jako pracownik młodociany w rzeźni miejskiej i na folwarku niemieckim pod Poznaniem. Po wojnie w poszukiwaniu pracy i mieszkania wyjechał na „ziemie odzyskane”, 4 kwietnia 1945 dotarł do Krzyża, gdzie rozpoczął pracę na kolei. W Krzyżu ukończył zaocznie szkołę podstawową. W 1948 roku został powołany do wojska. Po powrocie ukończył kursy zawodowe na pomocnika maszynisty i maszynistę, i do 1981 roku pracował jako maszynista kolejowy. Przez dwie kadencje był członkiem Rady Zakładowej. Mieszka w Krzyżu. Relację Floriana Klijewskiego nagrała Anna Wylegała. |
Galeria
Fragmenty do słuchaniaFragmenty do czytaniaMy nazywamy ten kościół kolejowym od początku, bo my, kolejarze, myśmy się tym kościołem zajmowali. Myśmy to remontowali, bo to był kościół tego wyznania, co Niemcy mają – protestancki. Tam były balkony z jednej, z drugiej strony, tośmy rozebrali. Byli wspaniali kapłani, żeby tacy kapłani byli, jak był pierwsza nasz proboszcz, już na pewno nie żyje, zakonnik franciszkanin… To był wspaniały człowiek. Człowiek nie myślał o niczym, tylko żeby coś robić dla kościoła. Ja mieszkanie w Krzyżu zdobyłem w taki sposób, że taki starszy człowiek stale stał tu koło furtki. No i patrzę, że ten Niemiec tu siedzi tak koło tej bramki, się zgadaliśmy, a on mówi, żeby mu jeść dać, bo nie ma gdzie kupić. A że ta, co gotowała na kolei, pani Łucia, to sąsiadka moja była, to ja mówię: – Pani Łuciu, nalej mi pani trochę tej zupy więcej, bo tam taki stary człowiek jest. Przecież to trzeba mieć sumienie, przecież ja tam do nich nie miałem żadnego żalu! Taka zawierucha wojenna jaka była, taka i była. I on był bardzo wdzięczny, ten człowiek, zawsze czekał, kiedy ja przyjdę z tej pracy. I mówi do mnie po imieniu: – Wiesz co, przeprowadziłbyś się do mnie, bo ja sam jestem, a chcę wyjechać też do Reichu. Do Reichu – to wiadomo, o co chodzi. Ja z początku się bałem. Człowiek 18 lat miał, to sobie myślałem, kurcze pieczone, jeszcze w nocy mnie udusi. No ale przyszedłem. Szwagier mówi: – Ja tam w nocy zobaczę, czy jeszcze będziesz żył. Bo szwagier tu pod piątką mieszkał. Ale spokojnie. W końcu on mówi do mnie, że będzie wyjeżdżał, do Niemiec jedzie. To nie było jego, ten dom, tylko to było jego siostrzeńca, ten domek taki parterowy. Ja mówię: – A gdzie jest właściciel? On odpowiada: – Zdezerterował z wojska, i go esesmani rozstrzelali, a jego żona wyjechała. Czyli tam nie było nikogo, kto by ten domek chciał. No i załatwiłem mu, ze wziął sobie jedzenia, załatwiłem mu taki wózek na rzeczy. Niemcy się bardzo kochali w takich, jak u nas mówili w poznańskim, „drabiastych” wózkach, drewniany, cztery kółka, dyszel. To sobie wziął taki młynek, to co chciał, to sobie zabierał, bo tego było tu dosyć wszystkiego. Tylko, że jak my przyszli, to już w tych sklepach było poszabrowane, o tym nie było co marzyć, żeby coś znaleźć. Ale nie w tym rzecz. I go na ten wózek załadowałem, i gość pojechał do Niemiec, i ślad po nim zaginął. Nie wiem nic. Powiedział mi, że będzie pisał, i nie pisał. Nie wiem, co się z nim stało. Ale on był w wieku już ponad sześćdziesiąt parę lat, a może i siedemdziesiąt. No i to się tak stało, że ja do dzisiaj mieszkam w tym domku. Na początku był tu niejaki pan Lala, który z panem Wawrzyniakiem – on był z Poznania, Jasiu Wawrzyniak – przydzielali mieszkania dla kolejarzy. Oni już wiedzieli, że na Krótkiej to mają być sami kolejarze, na Świerczewskiego mają być kolejarze, tu te domki to mają być kolejarze. No ale to nie było tak pojedynczo. Ja przyjechałem, i ten pan Lala czy pan Wawrzyniak Jasiu świętej pamięci – obydwóm niech ziemia lekka będzie, bardzo porządni ludzie – pomogli mi z mieszkaniem. To było tak, że człowiek przyszedł tutaj, i chciał mieszkać, to klamkę wyciągnął z drzwi, żeby mnie Ruski nie wszedł, ale pani wyszła, przyszedł drugi, klamkę też miał, otworzył i już mieszkał. I trzeba było szukać drugiego mieszkania. Ale jakoś to się zaaklimatyzowało w tym Krzyżu.
Gdy Niemcy wyjeżdżali, różnie to wyglądało. Ludzie jak pająki czepiali się tych wagonów. Żeby w bydlęcych wagonach wyjeżdżali – nie widziałem. Nie wiem jak ci, co uciekali, bo jak my przyjechali, to była tylko garstka tych Niemców. Może tacy, co nie zrobili krzywdy nikomu. Tu w czasie okupacji ci najbliżsi Polacy, co mieszkali w Drawsku, może trochę dalej za Drawskiem, pracowali w lokomotywowni, czyli na węźle w Krzyżu pracowali za Niemca. Może któryś się tam sprzeciwił, może któryś tam Polaka zabił czy wywiózł do Oświęcimia, może tacy uciekali Niemcy. Ale ci, co zostali, parę ich tam było przy naprawie lokomotyw, żeby oni w bydlęcych wagonach wyjechali, tego nie wiedziałem. Choć oni już chyba wyjeżdżali, jak ja poszedłem do wojska, w 1948 roku. To się im udawało. Może i w towarowych wagonach, bo tych wagonów nie było tyle, co teraz. Na pewno w sypialnych wagonach ich nie wywozili…
Bardzo ciężko było z parowozami, lokomotywami. I Ruscy jak już dorwali lokomotywę, maszynistę i pomocnika, to potem już nie puszczali. Z karabinem na parowozie siedział jeden z żołnierzy i pilnował: trzeba było węgla dobrać, wody dobrać. A jechał tak długo, jak nie usnął. Bo przecież trzeba było. I przyjechał taki pociąg do Krzyża, i Ruscy już narozrabiali w tym pociągu. Parowóz dostali chyba w Poznaniu. I tam już różne rzeczy były, bo to męty same jeździły, co tam oni mieli z wojskiem wspólnego? W Krzyżu też się zdarzały takie rzeczy. W Krzyżu były lotne brygady SOK – Służba Ochrony Kolei. Oni byli do tego powołani, tak jak dzisiaj są SOK-iści, tak i dawniej byli, ale ich było więcej, i były też brygady lotne, że oni na te rozróby tylko czekali, żeby jechać robić porządek. I taka brygada lotna była w Szamotułach. I oni ich chcieli już tam załatwić, tych Rosjan uspokoić w Szamotułach, ale nie dało rady. To przyjechali do Krzyża. I ten maszynista odczepił od pociągu parowóz i podjechał do semaforu, żeby mu dali sygnał, żeby odjechał. A ten cały enkawudzista, ten Rosjanin, nie zgodził się na to. W parowozowni już wiedzieli, że szum jest, my się tam pozwoływali, paru SOK-istów było z bronią. I on tą lokomotywą odjechał. To ten Rosjanin podszedł do niego pod bronią, i kazał mu z powrotem dojechać, z powrotem zaczepić lokomotywę do wagonów. Ale w tym czasie Feliks Świątek, komendant SOK w Krzyżu, bardzo porządny człowiek, wyszedł do niego, do tego Rosjanina, żeby się dogadać, żeby spokojnie odjechali, i nie szabrowali, żeby to nie było rozróby. No i w tym czasie rozległ się strzał - nie wiadomo, czy ten Rosjanin Światka zastrzelił, czy go zadźgał, czy co. Ja tego nie widziałem, bo budynki były wysokie, a jeszcze na tym placu przed stacją Rosjanie zrobili magazyn maszyn do szycia, wysoki, który zasłaniał wszystko. To było zakryte i my tego nie mogliśmy dobrze widzieć. Ale strzelanina była ładna, nie można powiedzieć. Ładna – to źle powiedziane, brzydka strzelanina! I tamten gość, Feliks Świątek, zginął. Natychmiast do tego pociągu lokomotywę zahaczyli i pojechał do Gorzowa. A w Gorzowie była placówka NKWD. I tam zjechali na tor boczny, nad Wartę, i tam z tymi Rosjanami sobie pogadali, ale to już Rosjanie z Rosjanami. Na tym się skończyła rozróba. A ten człowiek życie stracił.
Jak się schodzi z mostu, z lewej strony na dole, była w Krzyżu placówka NKWD. Na każdej zabawie byli, wieczorami chodzili po ulicach, pilnowali, patrole takie były. Ci enkawudziści byli względni mężczyźni, nie można powiedzieć czegoś złego. Najgorsze to były takie męty. Musiał im ktoś powiedzieć, że tu już była Germania, Krzyż już był Germania, i oni już tutaj mogli robić wszystko, co chcieli. A na słowo „komisarz” to strach człowieka brał. „Komisar” miał wszystkie prawa, wszystko. On był Bogiem i carem. Może i tak musiało być. Bo zwykli żołnierzy to się strasznie ich bali, bali się ich.
Ciekawa rzecz, że ja więcej miałem przyjaciół, kolegów ze Wschodu, niż poznaniaków. Nie wiem, czemu. Ż żoną się poznałem w szkole, żona tez ze Wschodu, to my chodzili na kurs wieczorowy, później czekała na mnie, aż z wojska przyszedłem. To byli bardzo tacy dobrzy ludzie. Osiedlali się, żyliśmy razem. Żadnych tam nieporozumień nie było. Bardzo dużo się zajmowali sportem, jak tu świętej pamięci Tadziu Zięba, świętej pamięci Klusaczek, świętej pamięci Sokołowski Tadziu. To byli chłopacy, no – chłopacy – ponad dwadzieścia lat mieli, zajmowali się sportem. Tu był bardzo silny klub sportowy, oni nawet wygrywali z Poznaniem, bo to była szkółka lwowska. Ja z nimi jeździłem wszędzie, i tak my się zaprzyjaźnili. Była taka gadka, że wyznawcy wiary ukraińskiej, prawosławni, chcieli przejąć nasz kościół kolejowy. Przyjechali raz ci Ukraińcy. To już chyba było po tym, jak ja wróciłem z wojska, to było jakoś między pięćdziesiątym a sześćdziesiątym rokiem. I oni przyjechali. Księża dowiedzieli się, że ci przyjadą, i będą odprawiać to swoje nabożeństwo, w naszym kościele kolejowym. Jak ten nasz ksiądz franciszkanin wyszedł po mszy świętej – myśmy byli w kościele na mszy – i on wyszedł z tego kościoła, i pojechał na plebanię, bo tu plebanii nie było, bo już szkoła zawodowa zrobiła sobie bursę dla dzieciaków. Jak on przyjechał, ten pop, i wszedł do kościoła, i do zakrystii się przebierać poszedł, to organista i my, tam było paru mężczyzn, wzięli my i nie dali mu możliwości, żeby on się przebrał, i odprawiał tę mszę świętą. A tych wiernych ich wyznania przyjechało dość dużo. No ale że to nie udało się, to my ich zaprowadzili grzecznie wszystkich na stację, oni wsiedli w pociąg i pojechali. I gdzieś tam w Starym Kurowie czy gdzieś wysiedli. A nasz kościółek został nasz. Oni może myśleli, że ten kościół jest zaniedbany, nieczynny, oni sobie to wezmą, zagospodarują, ale źle trafili bo to już było zagospodarowane. |