Zygmunt Wojciechowski
Ur. 24 października 1933 w Radziechowie (woj. Tarnopolskie). Jego ojciec posiadał gospodarstwo rolne, matka była krawcową, pomagała także mężowi na roli. W latach 1941-44 Zygmunt Wojciechowski uczęszczał do szkoły polskiej w Radziechowie. W maju 1944, jeszcze przed wkroczeniem Armii Radzieckiej, jego rodzina zdecydowała się wyjechać z miasta rodzinnego do Bochni, do znajomych matki, następnie osiedliła się w Chodynicy koło Bochni. Jesienią 1945 rodzina Zygmunta Wojciechowskiego wyjechała na „ziemie odzyskane” i osiedliła się w Hucie Szklanej koło Krzyża. Zygmunt Wojciechowski ukończył zaocznie szkołę i został księgowym w leśnictwie w Krzyżu. Obecnie mieszka w Hucie Szklanej. Relację Zygmunta Wojciechowskiego nagrał Piotr Filipkowski.

Galeria

Rozwiń galerię

Fragmenty do słuchania

Powroty Niemców do Krzyża

Fragmenty do czytania

Przyczyny wyjazdu na „Ziemie Odzyskane” i droga do Krzyża

Rosjanie już nacierali, trudno było już po prostu siedzieć, bo wojska było mnóstwo. Z matki strony mówili, że miała jakiś znajomych właśnie w Bochni, i tam myśmy się zatrzymali, w Bochni, a mieszkaliśmy dwa kilometry od Bochni, w Chodynicy koło rzeki Rawa. To gdzieś tak w maju było, w 1944 roku. Pojechała babcia, matka matki, potem był wujek, brat matki, to także rodzina. Ale brat matki zatrzymał się koło Rzeszowa, tam wysiedli i tam był do wyzwolenia. On lubił handlować końmi, i miał dobre konie. Jak przyszło  wyzwolenie, jak Niemcy już odeszli, to zapakował rodzinę na wóz i wrócił, jak to się mówi, na ojcowiznę – i tam został. Jechaliśmy pociągiem towarowym, jak Pawlaki, koń człowiekowi w mordę zaglądał – bo konia można było jednego wziąć i krowę. No i my wyjechali. Zanim się załadowali – gdzieś tak koło południa to było, gdzieś na drugą byliśmy we Lwowie – to zatrzymali transport na bok, bo trzeba było przepuścić transport wojskowy ze wschodu. A w tym czasie, zanim ten transport przeszedł, Rosjanie zaczęli bombardować. Ten transport zaczęli po prostu bombami walić, tak, że dopiero my na wieczór wyjechali, zanim usunęli usterki i tak dalej. Bo to końmi ciągali wszystko – to jeszcze artyleria konna była. A Lwów, piękny dworzec był, to się kopcił jeszcze, jak my wyjeżdżali. I gonili nas, kazali z wagonu wysiąść, taki jak tam był niby most, i wszystkich ludzi z tego transportu tam zgonili, a sami pilnowali przy wejściu i krzyczeli, że gdzieś tam bomba padła. Niedaleko tego mostu, tego tunelu, gdzieś tam upadła bomba, bo ten podmuch do nas wszystkich doszedł. Oni rzucali tak zwane świetliki, że to było widać, w którym miejscu trzeba atakować. I to wisiało w powietrzu, jak choinka wyglądało. Artyleria przeciwlotnicza strzelała na okrągło, ale w nocy nie było widać. Wtedy to z dwie godziny było to bombardowanie. Potem my już wyjechali ze Lwowa, Rzeszów, Przemyśl. W Rzeszowie matki brat wysiadł, a my dalej kurs na Kraków, i przesiadka w Krakowie. W Krakowie myśmy wysiedli, bo pociąg szedł aż do Bochni, to my do Bochni.

Wygląd miasta tuż po wojnie

Osiedlenie i zagospodarowanie się

Nasz dom po prostu był trochę zniszczony. Tu były raz, dwa, trzy pociski, stodoła była rozwalona. Stodoła, mówią, w czasie frontu się spaliła, wszystko tu się spaliło, młockarnia, wsio, wsio, bardzo duża stodoła była, piętrowa, ciut większa jak ta tu naprzeciwko. To wszystko stało puste, gołe ściany, ojciec stopniowo tu różne rzeczy pozbierał. Taka kobieta tu niedaleko mieszkała, pierwsza tu była, bo tu pracowała, w Niemczech, więc ona jakieś meble czy coś garnęła do siebie, i ojciec od niej je dostał.

Życie społeczne - Kościół, szkoła, administracja

Ja po prostu dużo grałem w piłkę nożną, stworzyliśmy tu LZS [Ludowe Zespoły Sportowe], finansowany z własnych środków, zabawy trzeba było robić, żeby dofinansować różne zakupy. Częściowo finansowali nasz sprzęt z powiatu, można było coś wywalczyć. Później kolegów dosyć sporo, właśnie jeden dostał się do powiatu, dwóch ich pracowało w powiecie, to zawsze jakieś chody były. Zawsze jak zabawa, to trzeba było tak pilnować, żeby gdzieś te zabawy nie były w pobliżu. Robiliśmy, jak to się nazywa, afisze, taki tu był nauczyciel, miał zdolności malarskie. My rozsyłali te afisze, to wiara to po prostu jak na wystawę się schodziła, w Krzyżu, w Wieleniu, do Człopy my nawet jeździli. Sala tu przecież jest na miejscu, i to duża, największa w gminie. Tam był klub „Ruch”, bo tam zaraz pobocze jest. Bramka czy drzwi się odsuwały, za mało było pomieszczenia, to się rozsuwało, i można było stoły dostawić. W piłkę grało z 15, 16 osób, nawet później część z Krzyża poprzychodziła. Bo w Krzyżu „Kolejarz” się rozleciał. To ta część, co pracowała w meblarni i grała w „Kolejarzu”, później przeszła do nas. Jeden kolega pracował w meblarni, to dużo pościągał. Chętni byli, po każdej imprezie jakieś tam przyjęcie, balety, my co sobotę mieli zabawę, wieczorki były, orkiestra, muzykanci byli, tu akordeonista jeden, drugi. I później służyliśmy w  ZMW [Związek Młodzieży Wiejskiej], też przyjechali z powiatówki, zebranie było. Odtąd można było korzystać z ulg na zabawy czy inne podobne rzeczy. Bo LZS po prostu nie miał ulgi, musiał podatek płacić, a ZMW miało, zabawy robiło się przy ZMW, a pieniądze szły do klubu. Możliwości były. Ale z tym, że kontrole były, trzeba było się rozliczyć w powiecie, to znaczy w związku. Trzeba było po każdej zabawie mieć protokół, komisyjne, ile biletów, ile dochodu z bufetu, ile orkiestra, pilnowali nas. Tak mocno przekrętów to nie można było zrobić. Z tym, że na poczęstunek po zabawie to wiadomo, że było. Człowiek w końcu całą noc musiał warować, bo jakiś porządek trzeba było utrzymać. Przy biletach trzeba było siedzieć przynajmniej od szóstej do północy, bo wiara czekała pod oknami, żeby wejść za darmo, to czasami trzeba było posiedzieć trochę dłużej. Ja bardzo się wybawiłem, nie żałuje tego, bo synowie to się nie wybawili tyle co ja. Były te wieczorki, po każdym meczu, nawet kibice sami je robili, jak się przyjechało, w Rosku, Wałczu, Wronkach, Szamotułach, Obrzycku, gdzieś tam w Czarnkowie, Trzciance, Pile... To były normalnie rozgrywki, organizowane przez Poznań, PZPN poznański.