Ur. 26 grudnia 1917 w powiecie Wolfenbüttel w Dolnej Saksoni Niemczech. Jego rodzice pracowali tam w gospodarstwie rolnym. Dzieciństwo spędził we wsi Oporowo koło Szamotuł, gdzie rodzice osiedlili się po powrocie z Niemiec. Rodzicie i rodzeństwo Stanisława Kity zostali podczas wojny wywiezieni do pracy przymusowej w Niemczech. Stanisławowi Kicie udało się zostać w Polsce, ponieważ zatrudniony był w warsztacie kowalskim, a później w zakładach Cegielskiego w Poznaniu (pracował tam do końca wojny). W 1945 roku przyjechał do Krzyża w poszukiwaniu pracy. Przez 22 lata pracował w warsztatach kolejowych. Po przejściu na emeryturę przez 10 lat działał w PZPR, był sekretarzem okręgu Krzyż, pracował też jako milicjant. Zmarł w 2010 roku. Relację Stanisława Kity nagrał Piotr Filipkowski.
|
Fragmenty do czytaniaNie trzeba było nawet szukać pracy, bo wyszło ogłoszenie, że metalowcy mają się zgłaszać. A my byliśmy przyzwyczajeni do tej cholernej żelaznej dyscypliny. I dostałem przydział tu do Krzyża. To było na przełomie marca i kwietnia 1945 roku. Tu jeszcze wieczorem od Kostrzyna nad Odrą to kawalerię było słychać, jak był taki spokojny, cichy wieczór, to grzmiały te armaciska, aż się szyby trzęsły. Dostaliśmy bezpłatne bilety, i kazali nam się tu zgłosić do władz kolejowych, w głównym budynku dworcowym. Pierwsze co, to najpierw na tartaku na Łokaczu, uruchomiono taką lokomobilę parową, która napędzała agregat prądotwórczy i maszyny kolejowe. Dopiero jak w Kamiennej uruchomiono elektrownię, to już otrzymaliśmy prąd, ale limitowany, tylko ileś tam kilometrów można było wypalić i jak ktoś przekroczył, to odcięli. No i ta elektrownia do dzisiaj pracuje. Przychodziło ruskie NKWD, kazali pakować się w torby, na stację do pociągu, a Polakowi przekazywali budynek. Z okna widziałem transporty Niemców. To było grupowo w towarowych wagonach, zamknięte z zewnątrz. W razie oporu kula w łeb i nie ma. Zresztą Niemcy wiedzieli, co na wschodzie zrobili, tak, że udawali potulnych baranków. Jak tu przyjechałem, sklepów nie było nic. Z zaopatrzenia była tylko tak zwana „Unra” amerykańska. To było tu przy dworcu, taki dworzec wałecki tu był, tutaj przychodziła żywność, i to było na kartki, na przydział. Dla kolejarzy i dla tych, którzy tu przybywali. Sklepy były splądrowane, a reszta było tak zniszczone, że na szmaty się nadawało. Organizowało się życie polityczno-gospodarcze. Zaangażowałem się w politykę, przez 10 byłem tu sekretarzem. Już na emeryturze, miałem swoje biuro, i pracowałem. Do dzisiaj jesteśmy tępieni. A gdyby nie my, to co by tu było? Wtedy wciągnąłem się w tą prace, to mi odpowiadało. No i byłem wielce szanowany, nie tylko, że na kolei, ale prywatnie. Poniszczone były wtedy na początku mieszkania, trzeba było remontować, i klucze dorabiać, i zamki dorabiać. Ktoś to musiał robić. Służbowo to kierowałem, a prywatnie to sam. Nie było komu, to nie jest tak łatwo klucz dorobić, dzisiaj to robi maszyna, i też jeszcze trzeba mieć oryginalny, bo maszyna zamka nie dorobi. Biuro miałem w głównym budynku dworca, a miejska komórka była osobno. Pracy było w bród, bo różne sztuczki się działy. Naszym zadaniem było niwelować spory, przytemperować rozhukanych kierowników i bronić robotnika. Nikt mnie w pokrzywy nie wprowadził. Bać to się nie mieli czego ani nikogo. gratulacyjne. To nie to, że sobie gadam i gadam. Wszystkie dokumenty mam. Przyjechał ten Niemiec, który tu mieszkał na tym mieszkaniu. A rozmawialiśmy, dlaczego by nie. Musieliśmy się wzajemnie taktować. On nie mógł podskakiwać, a ja nie chciałem naciskać, żeby nie robić złej miny. Przyjechał, obejrzał sobie. Był zadowolony, bo tu była ściana od góry do dołu i mieli trzy pokoje, myśmy rozebrali, i mamy jeden poczciwy pokój i drugi taki trochę mniejszy, tak, że kuchnia jest obfita.
|