Józefa Klijewska
Ur. 19 marca 1930 w Czortkowie. Jej ojciec miał dużą firmę stolarską, matka pochodziła z rodziny szlacheckiej. Przed wejściem wojsk sowieckich w 1939 roku Józefa Klijewska skończyła jedną klasę polskiej szkoły powszechnej, potem uczyła się w szkole okupacyjnej. W Czortkowie przeżyła wraz z rodziną okupację sowiecką i niemiecką. W kwietniu 1945 jej rodzina zdecydowała się na wyjazd do Polski, początkowo do Tarnowa, następnie, w sierpniu 1945, do Krzyża. Tam Józefa Klijewska skończyła wieczorową szkołę podstawową. Przez dwa lata pracowała w sklepie Samopomocy, następnie wyszła za mąż, zajmowała się dziećmi i domem. Mieszka w Krzyżu. Relację Józefy Klijewskiej nagrała Anna Wylegała.

Galeria

Rozwiń galerię

Fragmenty do słuchania

Przyczyny wyjazdu na „Ziemie Odzyskane” i droga do Krzyża

Odbudowa miasta i infrastruktury

Osiedlenie i zagospodarowanie się

Kontakt z ludnością niemiecką

Adaptacja do życia w nowym miejscu

Fragmenty do czytania

Przyczyny wyjazdu na „Ziemie Odzyskane” i droga do Krzyża

Powojenna gospodarka

W końcu musieliśmy wyjechać. I to tak było – wszystkośmy stracili, to, cośmy mieli, cały dorobek życia mego ojca, mojej mamy. Miałam 15 lat, jak wyjechaliśmy z Czortkowa. Jechaliśmy w potwornych warunkach, do zapłakania. Jechaliśmy w wagonach otwartych, bydlęcych. Przez dwie noce i dwa dni przewieźli nas tyle kilometrów, aż za Brzeg, na stronę niemiecką. To były Popielice, pamiętam jak dziś, jak się nazywały. Tam nas wysadzili na pustym polu, to była stacja przejezdna. Tam było bardzo dużo ludzi, strasznie dużo ludzi z bagażami, z tym wszystkim, cośmy wieźli. Deszcz padał, zimno było, bo choć to był czerwiec, jak ten deszcz padał, strasznie było zimno. Dzieci mokły, ani to gdzie się schować, ani nic. Chcieliśmy się tam osiedlić, ale okazało się, że ta wioska, która tam była, to z niej Niemcy jeszcze nie wyjechali wszyscy, to raz, a po drugie – niektórzy się kryli po lasach w dzień, a na noc wracali. Każdy się bał. Nie wiem, czy ktoś się tam osiedlił. Nasz ojciec załatwił z tą całą władzą, z tym wojskiem – bo to wojsko nas wiozło, Rosjanie – i wróciliśmy do Tarnowa. Bo byliśmy rejestrowani do Tarnowa, a oni nas bezpośrednio tranzytem zawieźli aż na niemiecką stronę! Jechaliśmy do Tarnowa cały miesiąc. Po drodze stawaliśmy dla żywności na bocznych torach, jak większa stacja była, nieraz dzień, dwa staliśmy. Były różne zdarzenia w tej podróży, człowiek się bał wyjść, bo ja już byłam taką panienką, 15 lat miałam. Człowiek musiał uciekać nieraz przed żołnierzami, przed Ruskimi. To było straszne, nie do powiedzenia, i to było w Polsce już! Jak dojechaliśmy do Tarnowa, okazało się, że dla ojca nie ma pracy. Ale na razie trzeba było gdzieś się osiedlić, żeby coś innego poszukać. Naprzód w magazynie takim dużym byliśmy z ludźmi na stacji, tam mogliśmy przenocować. W końcu ojciec poszedł do miasta i przekonał się, że tam, gdzie mieszkali Żydzi, na Wałowej, tam jest wolny budynek. Jakoś tam mieszkaliśmy. Byliśmy tam niecałe dwa miesiące, nie było ani pracy, ani pieniędzy. Wtedy ojciec sprzedał szafę, żeby mieć polskie pieniądze, bo nam nikt nic nie dał. To było najgorsze, że nas stamtąd wysiedlali, a ani grosza polskich pieniędzy nie dostaliśmy, choćby żeby chleb kupić. A przecież dzieci dwoje małych chciało jeść, trzeba było mleko kupić, cokolwiek do jedzenia. To ojciec sprzedał tę szafę, i za tę szafę myśmy się przez miesiąc przemęczyli. I ojciec mówi: nie, jedzie szukać gdzieś miejsca. I przyjechali z wujkiem właśnie tutaj, do Krzyża, ojciec zajął tu dom koło kościoła parafialnego, który był opuszczony. Jechaliśmy z Tarnowa do Krzyża cały tydzień. A to już było po wojnie!

Wygląd miasta tuż po wojnie

Jak przyjechałam, to Krzyż już był bardzo zburzony. To nie to, że tu było bombardowanie, tylko Ruscy palili. Nawet tutaj, na placu, tym, gdzie jest szkoła zawodowa, tutaj też były budynki, to wszystko było zabudowane. Tak samo w mieście. Jak się przyjechało, to tylko gruzy były. Wtedy to już były nawet trochę sprzątnięte, bo przecież jak myśmy przyjechali jesienią, a myśmy przyjechali w sierpniu, 30 sierpnia, to już było wszystko posprzątane, już nie było tyle tych zniszczeń. Tyle, że gdzieniegdzie zostały fundamenty. Ale gdzieniegdzie też były budynki. To z tych wiosek naokoło ludzie przyjeżdżali, rozbierali domy, bo potrzebowali cegły. Prezydium też jak potrzebowało cegły do czegoś, jak jakiś budynek czy coś chciało stawiać, to rozbierali. Przecież to musiało być naprawdę ładne miasteczko przed wojną.

Żołnierze radzieccy i wojskowa władza radziecka

Najwięcej kolej miała z Ruskimi problemy, bo oni tędy jechali, albo z Berlina albo do Berlina, bo tu jest ta węzłowa stacja. Na stacji różne rzeczy były, ale ja tam nie chodziłam, bo człowiek był młody. Jak gdzieś chodziłam, to z ojcem, czy z mamą, zawsze pod jakąś opieką. Dla mnie to nie była nowina, bo ja byłam przyzwyczajona do nich, bo raz u nas byli, potem drugi raz byli tam na Wschodzie… Bałam się ich, bałam się ich bardzo. Niektórzy byli bardzo w porządku, przeważnie ci z Moskwy, to byli bardzo wykształceni i tacy naprawdę w porządku ludzie. A ci skośnoocy, to takie dzikusy byli, że coś okropnego. Człowiek wolał z daleka mijać, jak miał cokolwiek z nimi mieć do czynienia. Ale nieraz taki zaczepił, zapytał, którędy to przejście, to trzeba było odpowiedzieć.

Powojenna gospodarka

Nie było tak źle, bo i sklepy zaraz były, i otworzona była spółdzielnia Samopomoc, to już można było coś kupić. Na rynek też już ludzie ze wsi przynosili masło i takie inne rzeczy, mleko, ser, to też już można było kupić. Tak, że nie było tak źle. O knajpach zbyt dużo nie wiem, bo to nie były żadne restauracje, tylko właśnie knajpy. Nigdy tam nie chodziłam, bo się bałam, bo przecież co to, ja byłam młodą dziewczyną, co ja miałam tam robić? Ale mężczyźni to korzystali z tego. Naprzód właśnie pana Tadzia Brzezińskiego szwagier miał taką restaurację. Później był może jeden fryzjer, jak myśmy przyjechali, Stapniewski. I jeszcze był Bilski, to było dwóch fryzjerów. Rozlewnia piwa była. Pomału to się wszystko rozkręcało. Było bardzo dużo prywaciarzy, to były takie małe budki. Nawet Kotlicki, który kiedyś był kierownikiem w sklepie Samopomocy, później wice-burmistrzem go wybrali, to on miał swój sklepik. Sklepik miała pani Wróblowa, coś już można było kupić. Nie było to tak, jak dzisiaj, ale zawsze coś było. Było coś dwóch piekarzy.

Adaptacja do życia w nowym miejscu

Jednak ciągnie człowieka w swoje strony. Chciałabym je choć przed śmiercią zobaczyć, a już na pewno nie zobaczę…Teraz nie mogę już nigdzie daleko jechać. A mój mąż, może jakby był ze Wschodu, może by ze mną pojechał, a że jest stąd, to jego tam nie ciągnęło. Dzieci się też już przyzwyczaiły już do tego, co tutaj. Tylko ja tak gromadzę, co tylko mogę, o Czortkowie, żeby tylko jakąś pamiątkę zdobyć, żeby choć dzieci wiedziały, jak tam było, potem wnuki. Ciężkie to wspomnienia. Ciężko zapomnieć, człowiek był za duży, wszystko pamięta. Bo żebym miała mniej lat, to bym tyle nie pamiętała, tyle by mnie nie bolało. A ja chodzę, chodzę cały czas po ulicach Czortkowa, wszędzie, idę nieraz i tak jest, że wydaje mi się, że jestem w swoim domu, tam, na Wschodzie. Za dużośmy stracili. Ale choć tyle, że życie ocalało. Kto wie, co by z nami, jakbyśmy zostali? Co by było?

Adaptacja do życia w nowym miejscu

Różne grupy nowych mieszkańców

Było różnie. Nazywali nas Ukraińcami, „hadziajami”. Tak jakoś widać było tą różnicę. Bo rzeczywiście, myśmy przyjechali biedni. Bo co myśmy mogli mieć? Nie wszystkie rzeczy człowiek mógł wziąć, bo nie dał rady, tylko tyle, co mógł. Tutaj to ludzie nie byli przyjaźni. Tak samo w Tarnowie, nie chcieli sprzedać nawet mleka, i to Polacy. Tutaj też Polacy, i to mieszani. I przyszli na gotowe, a człowiek zostawił wszystko. To powinni byli zrozumieć, że to jednak nie może tak być. Śmiali się, że w workach papierowych przyjechaliśmy. Takie były słuchy, to było nieprzyjemne. Ale człowiek nie zwracał na to uwagi, bo co miał zrobić, żyć musiał. Ja nie mogę narzekać, bo cała rodzina męża jest bardzo w porządku, i teściowa też była w porządku, nigdy nie miała do mnie niczego dlatego, że byłam ze Wschodu. Ale zawsze myśmy byli gorsi. Może nasza kultura inna? Bo Poznań zawsze był wysoko postawiony, to rzeczywiście była inna kultura. Nawet jak się patrzy, to gospodarstwa też więcej tu zadbane, i tak dalej. Poznań z tego słynie do dzisiaj. A my – różnie było. Nieraz były takie wioski, pamiętam jedną taką wioskę, że posiali sobie własny leni, zrobili płótno, i samodzielnie się ubierali. I dlatego tu z początku była nieprzyjemna atmosfera.